Żeby zostać księdzem, uciekł z domu. A zaraz po święceniach w 1981 r. uciekł na ulicę. Do biednych, bezdomnych, bezrobotnych, naćpanych. Na peryferie. Związany z pomagającą ubogim wspólnotą Sant’Egidio, przez trzydzieści lat posługiwał przy bazylice Santa Maria na rzymskim Zatybrzu.
Kiedy w 2010 r. zapytano go, gdzie teraz chciałby pracować, poprosił o możliwie peryferyjną parafię z możliwie dużymi problemami. I tak został proboszczem osiemdziesięciotysięcznej wspólnoty w Torre Angela.
W 2012 r. został pomocniczym diecezji Rzym-centrum (otoczonej plus minus dziesięcioma diecezjami podmiejskimi, tworzącymi strukturę kościelną Wiecznego Miasta). To wtedy powiedział, że Kościół musi być jak rzeka, która nie boi się zabrudzić, płynąc przez swoje miasto. Nominację na arcybiskupa Bolonii otrzymał jesienią 2015 r.
12 grudnia 2015 r. bp Matteo Zuppi odbył ingres do swojej bolońskiej katedry. Wieczorem. Przedtem, zgodnie z planem ogłoszonym już kilka dni po październikowej nominacji, odwiedził parafię leżącą przy samej granicy diecezji, spotkał się z zagrożonymi utratą pracy pracownikami fabryki Saeco i zjadł obiad z ubogimi w domu pomocy.
Znalazł czas na rozmowę z uchodźcami z północnej Afryki, na dworcu złożył hołd ofiarom ataku terrorystycznego z 1980 r. i pojawił się na dziecięcym oddziale onkologicznym szpitala św. Urszuli. W międzyczasie wymienił niezliczone uściski i pozdrowienia, wysłuchał bez pośpiechu kilkudziesięciu osób, a po obiedzie wpadł do kuchni podziękować kucharkom i zapytać, czy umieją przygotować jego ulubioną pastę.
W uroczystej procesji z bazyliki San Petronio do jego nowej katedry towarzyszyły mu tłumy mieszkańców miasta. W katedrze, gdy odczytywano bullę nominacyjną podpisaną przez papieża Franciszka, siedział na tronie arcybiskupim z uśmiechem zakłopotania. I nic z tego nie było na pokaz. Nic dziwnego, że Bolonia witała swojego nowego pasterza con tenerezza, czyli z czułością, jak głosiły zrobione z prześcieradeł transparenty.
Sześć dni później w katedrze spotkał się z młodymi. Katedra pełna. Prawie dwa tysiące osób w środku. Mówił tam prosto i otwarcie o swojej licealnej młodości, o nadziejach i pomyłkach roku 1968. O tym, że jego pokolenie chciało zmienić świat, ale nie umiejąc zmienić siebie, skończyło wypalone przez heroinę. Ale i o tym, że ich pragnienie prawdziwych relacji i poszukiwanie autentyczności były czymś ważnym i dobrym.
Powiedział, że jego samego uratowała Ewangelia. Opowiadał o wspólnocie Sant’Egidio, o szacunku Kościoła dla tego, co ludzkie, o miłosierdziu.
O miłosierdziu rozmawiał potem z młodymi przez cały rok na odbywających się regularnie katechezach. On w kurtce przy stoliku ustawionym przed prezbiterium, oni w ławkach katedry i na podłodze. Syn marnotrawny, miłosierny Ojciec, zagubiona owca, spowiedź, miłość, ubóstwo. Nic nadzwyczajnego. Słuchali go, za każdym kolejnym razem zapełniając katedrę coraz ściślej.
Zamieszkał nie w rezydencji arcybiskupiej, ale w domu dla księży emerytów. W takim samym niewielkim mieszkaniu jak pozostali pensjonariusze. Na wyposażeniu: łóżko, szafa, biurko, komoda i telewizor. Wspólna kuchnia, choć – mimo pierwotnych nadziei – współlokatorzy rzadko mają okazję z nim jadać. Jest ciągle w ruchu.
Oprócz standardowych zajęć biskupa "don Matteo" – jak nazywają go diecezjanie – stale towarzyszy ubogim. Osobiście podejmuje się mediacji w sprawach rodzin zagrożonych eksmisją. I najczęściej są to skuteczne mediacje. A jeśli nie, to kuria nie idzie spać, póki nie znajdzie dla nich miejsca. Już kilka razy światło nie gasło do samego świtu.
Pojawił się na obchodach pierwszomajowych, mówiąc, że dziwiłby go biskup, który nie przyjąłby takiego zaproszenia. Gromkie brawa trwały prawie drugie tyle, co jego zwięzłe, treściwe przemówienie do robotników.
Wydał już ponad milion euro na rzecz potrzebujących, bezrobotnych i imigrantów. Niezależnie od działań władz świeckich zatrudnił znanego ekonomistę, by opracował realny, efektywny plan walki z brakiem pracy, stanowiącym jedną z głównych bolączek regionu. Diecezja utrzymuje stałą współpracę z firmami zatrudniającymi bezrobotnych. Bolończycy puentują jego działalność krótko: To biskup, który wie, jak się dotrzymuje obietnic.
A tak przy okazji, Zuppi zna suahili i jest honorowym obywatelem Mozambiku. Mediacje, jakie prowadził tam wraz z dwoma innymi dyplomatami, doprowadziły do podpisania w 1992 r. porozumień kończących siedemnastoletnią wojnę domową. Ot, drobiazg.
Kilka lat temu przypadkiem spotkałem biskupa Zuppiego na wieczornej modlitwie wspólnoty Sant’Egidio na Zatybrzu. Podszedłem do ubranego w marynarkę księdza z prośbą, by pobłogosławił mi kupiony tego dnia krzyżyk. W ostatnim momencie zobaczyłem wystający z kieszeni koszuli krzyż od biskupiego pektorału. Eccellenza… – zacząłem. Przerwał mi ze śmiechem, mówiąc, że nie jest doskonałością (włoskie eccellenza ma też i takie znaczenie), a bycie doskonałym (wł. eccellente) też różnie mu wychodzi.
Krzyżyk pobłogosławił, żartobliwie udając najpierw, że chowa go do własnej kieszeni. Zapytał, skąd jesteśmy i na jak długo w Rzymie. W międzyczasie omówił z siedmioletnim Argentyńczykiem rozegrany poprzedniego wieczora mecz i zapytał przechodzącą dziewczynę, czy udała się operacja jej mamy. Na koniec spytał, czy jedliśmy już kolację. Do dziś żałuję twierdzącej odpowiedzi. Choć nie do końca. Z pewnością zjadł ją z kimś naprawdę głodnym.
5 października 2019 r. papież Franciszek wręczył birety nowym kardynałom. Wśród nich był abp Matteo Zuppi.