Czy nie podobnie jest i z naszymi prywatnymi schizmami? Ile naszych świętych wojen toczymy tak naprawdę tylko o to i po to, by stanęło na moim?
Dokładnie pięćdziesiąt jeden lat temu, na ostatniej publicznej sesji Soboru, holenderski biskup Johannes Willebrands odczytał uroczyście wspólną deklarację papieża Pawła VI i patriarchy Konstantynopola, Atenagorasa I. Dotyczyła ona wydarzeń sprzed dziewięciuset jedenastu i pół roku, czyli największego skandalu chrześcijaństwa, jak nazwał je w swojej Europie Norman Davis.
Następcy rodzonych braci apostołów Piotra i Andrzeja, Paweł i Atenagoras wyrazili w niej żal swój za słowa obraźliwe, nieuzasadnione zarzuty i potępienia godne czyny które, tak z jednej, jak z drugiej strony, towarzyszyły rozerwaniu jedności Kościoła. Ogłosili też wymazanie z pamięci i spośród Kościoła wyroków nakładających ekskomuniki, których ogłoszenie stało się symboliczną datą Wielkiej Schizmy.
Historia owych ekskomunik z lipca 1054 roku jest jednocześnie ciekawa i smutna. Pokazuje, jak wielkie i długotrwałe konsekwencje może mieć jeden nieszczęśliwy gest wykonany przez człowieka, który da się ponieść złości i źle rozumianej dumie. Człowiekiem tym był legat papieski, kardynał Humbert de Silva Candida, którego stary papież Leon IX wysłał do Konstantynopola z misją pojednawczą.
Spory między chrześcijańskim Wschodem i Zachodem trwały już od dawna. Sprzeczano się o sprawy istotne i mniej ważne. W grę wchodziła zarówno teologia, czyli troska o ortodoksję wiary, jak i polityka, czyli bardzo ludzka chęć postawienia na swoim i pokazania kto tu rządzi. Pierwszą realną groźbę schizmy zażegnano dwieście lat wcześniej. Ułatwiła to wówczas mądra i pokorna postawa patriarchy Focjusza. Teraz jednak stało się inaczej.
Sytuacja była napięta. Zaogniła się niebezpiecznie około roku 1050, gdy podbiwszy Sycylię Normanowie nakazali stanowiącym tam większość mieszkańców Grekom sprawować nabożeństwa w obrządku łacińskim.
W tym samym czasie Bizantyjczycy umacniając swoją władze w zdobytej niedługo wcześniej Armenii, zamykają kościoły, w których Eucharystię sprawuje się przy użyciu martwego, przaśnego, przypominającego opłatek chleba, czyli kościoła łacinników.
Do zadawnionego już sporu o Filioque, czyli o pochodzenie Ducha Świętego dochodzi spór Eucharystyczny. Nie są to kwestie błahe. A oprócz nich chodzi też o znaczenie, prestiż i władzę.
Mieszanka jest wybuchowa. Papież Leon popiera działania Normanów, patriarcha Michał Cerulariusz zabrania chrześcijanom zamieszkującym podległe mu tereny modlić się podczas liturgii za biskupa Rzymu. Obaj jednak czują, że całej sprawy nie można tak zostawić. Michał wysyła do Leona list wyrażający chęć zażegnania sporu. Leon wysyła do Konstantynopola swoich legatów.
Na czele delegacji, której zadaniem jest wyjaśnić i uporządkować sporne kwestie staje sekretarz i zaufany przyjaciel papieża, kardynał Humbert. Wykształcony i zaradny, jest jednak przy tym człowiekiem niesłychanie upartym i dumnym. Nie ma w zwyczaju zmieniać swoich poglądów i uginać się przed kimkolwiek. Pozostali członkowie delegacji pozostają w jego cieniu, a ich działania, od chwili przybycia do Konstantynopola okazują się serią fałszywych kroków. Olśnieni przepychem dworu cesarza Konstantyna IX postanawiają pertraktować właśnie z nim, ostentacyjnie lekceważąc Michała.
Liczą na to, że dogadają się z cesarzem, który zmusi następnie patriarchę by tańczył, jak mu zagrają. Popełniają tu pierwszy fatalny błąd, gdyż cesarz nie zamierza angażować się w spór inaczej, niż w roli mediatora. Poza tym Michał bynajmniej nie jest wcieleniem łagodności i dyplomacji, a przede wszystkim nie jest aż tak zależny od cesarza, jak to sobie wyobrażali.
Na dzień dobry delegacja łacinników obraża patriarchę podczas audiencji nie odpowiadając na jego zwyczajowe pozdrowienia. W zamian rzucają w niego rzekomym listem papieskim. Faktycznie list napisany jest przez Humberta i w dość obcesowy sposób ujawnia istotę sporu, czyli kwestię prymatu w Kościele.
Michał nie pozostaje im dłużny. Przez całe tygodnie trzyma ich w przedpokojach swojego pałacu, nie dopuszczając przed swoje oblicze i zabraniając sprawować liturgii w obrządku rzymskim na terenie całego patriarchatu. Oni knują przeciw niemu oskarżając go nieustannie przed cesarzem, a wreszcie publicznie oskarżają go o odstępstwo od wiary apostołów. Michał poświęca natomiast czas zaoszczędzony na niedoszłych spotkaniach na wyzywanie rzymskich legatów od heretyków z każdej konstantynopolitańskiej ambony.
Wreszcie Humbert traci cierpliwość. Wieczorem 16 lipca 1054 wraz ze swoim orszakiem wchodzi do bazyliki Mądrości Bożej (Hagia Sophia), katedry Michała i kładzie na ołtarzu bullę ogłaszającą wykluczenie patriarchy ze wspólnoty Kościoła Powszechnego.
Jedni mówią, że diakon przygotowujący nabożeństwo na kolanach prosił Humberta, by zabrał swoje pismo. Inni twierdzą, że Humbert przerwał swoim wejściem sprawowaną liturgię, a wychodząc z kościoła otrząsnął proch z nóg. Nie wiadomo.
Wiadomo, że już następnego dnia płynął do Rzymu obwieścić papieżowi swoje wątpliwe zwycięstwo. Nie wiedział jednak, że Leon już od kwietnia nie żyje. W świetle ówczesnego prawa kanonicznego – inaczej niż dziś – oznaczało to najprawdopodobniej, że jego prerogatywy jako legata wygasły, a zatem bulla ekskomunikująca Michała Cerulariusza nie miała mocy prawnej.
Humbert jednak jeszcze tego nie wie. Nie wie tego również rozdrażniony do nieprzytomności Michał, który w ekspresowym jak na tamte czasy tempie zwołuje synod, który niecały tydzień później wydaje edykt wyklinający Humberta. Humberta, a nie rzymskiego papieża, czy cały Kościół rzymski, jak będą później kłamliwie twierdzić adwersarze patriarchy. A jednak stało się. Konstantyn IX i patriarcha Antiochii będą jeszcze starali się łagodzić sytuację, ale na niewiele się to już zda. Od dawna trwający spór wybuchł. I choć wybuch nie był aż tak wielki i znaczący, jak przez wieki go postrzegano, wystarczył, by trwale rozerwać tkaninę Chrystusowego Kościoła.
A potem będzie straszliwy pogrom łacinników w Konstantynopolu w 1187 roku. A potem krzyżowcy w 1204 złupią miasto w taki sposób, że nawet ich przyzwyczajonym do rzezi współczesnym trudno będzie uwierzyć w podobne bestialstwo. Wzajemne pretensje, krzywdy, podłości, walki, oskarżenia i nieufność będą tylko narastać. Obie strony doczekają się swoich męczenników. Próby pojednania na Soborach w Lyonie w 1274 i we Florencji w 1439 roku, inspirowane bardziej nadzieją politycznych korzyści, niż wiarą i miłością okażą się pustosłowiem i spełzną na niczym.
Całą te historię opłakiwali wspólnie Paweł i Atenagoras dokładnie pięćdziesiąt jeden lat temu. Poruszające są ostatnie zdania ich wspólnej deklaracji: gest sprawiedliwości i wzajemnego wybaczenia nie wystarcza dla zakończenia zatargów dawnych i świeższych, zaistniałych między Kościołem Rzymsko-Katolickim i Kościołem Prawosławnym. Kres im położyć może działanie Ducha Świętego dzięki oczyszczeniu serc, ubolewaniu nad błędami historii, woli skutecznie skierowanej ku wzajemnemu porozumieniu i wspólnemu wyrażeniu wiary apostolskiej wraz z jej wymogami.
Czy nie podobnie jest i z naszymi prywatnymi schizmami? Z podziałami w naszych rodzinach, środowiskach. Czy nie podobnie wyglądają historie naszych pozrywanych relacji, znajomości, przyjaźni?
Ile naszych świętych wojen toczymy tak naprawdę tylko o to i po to, by stanęło na moim? A ile razy zniechęciliśmy się już do prób pojednania i położyliśmy na kimś krzyżyk, zapominając, że ostatecznie tylko Duch Święty może naprawić nasze rozdarcia? I jak długo nie dopuścimy jeszcze do siebie myśli, że nie ma pojednania bez oczyszczenia serca, uznania błędu, wysiłku zrozumienia drugiego, a przede wszystkim bez skierowania razem oczu na to, co wciąż mamy ze sobą wspólnego?