„Wyjście na pustynię” było jedną z najlepszych rzeczy, jakie mnie dotąd w życiu spotkały.Ta historia wydarzyła się 25 lat temu. Niespełna trzydziestoletni wykładowca filozofii, początkujący dramaturg, otrzymuje propozycję napisania scenariusza filmu o Karolu de Foucald, którą przyjmuje, i w konsekwencji ląduje na Saharze. Razem z reżyserem ma tam podążać śladami żołnierza z czasów kolonialnych, który po dość hulaszczym życiu został mistykiem i założył zgromadzenie Małych Braci Jezusa.
Oto więc paryżanie na saharyjskich piaskach. Bez wygód, bez cywilizacji, pośród dość przypadkowych turystów, z tuareskim przewodnikiem, z którym w zasadzie nie ma jak się dogadać…. W dziesięcioosobowej grupie jest także geolog, astronom, okulistka, nauczycielka matematyki – zbieranina współczesnych mieszkańców cywilizowanej części Europy pragnących dodać swojej codzienności nieco pikanterii, może żądnych przygód?
Filozof-scenarzysta ma jasne zadanie: uzupełnić dokumentację do filmu. Jednak już na samym początku wyprawy w głowie zaczynają mu rozbrzmiewać słowa: „Gdzieś czeka na mnie moja prawdziwa twarz”.
Jak rozwija się ta opowieść? Grupa doświadcza ekstremalnych temperatur, trudnych warunków, bliskości, która nie zawsze jest mile widziana, a nasz bohater w pewnym momencie staje w mało komfortowej sytuacji, gdy jego współtowarzysze, opowiadając, jak funkcjonuje pustynny ekosystem, trywializują i ośmieszają proste pytanie zadane przez jedną z uczestniczek: dlaczego?
Dlaczego świat działa tak, jak działa? Dlaczego naukowcy nie zadają sobie pytań o sens? Bo nie ma na nie naukowych potwierdzeń? Filozof ogranicza się do stwierdzenia, że najbardziej fascynują go właśnie te pytania, na które nie ma odpowiedzi.
Wdaje się też w dyskusję o „dlaczego”, o praprzyczynie, tak – o Bogu, który dla filozofa istnieje jedynie pod postacią pytania, a jakiekolwiek dowody Jego istnienia są dlań tylko interesującym dyskursem. Akademickim ćwiczeniem. Nie przybliżającym do prawdy.
A potem, jak na porządne opowiadanie przystało, mamy punkt kulminacyjny: wycieczka na górski masyw kończy się tym, że filozof się gubi. Nie ma wody, jedzenia, jest nieodpowiednio ubrany, nie ma pojęcia, co dalej. Musi spędzić noc pod gwiazdami. I kiedy godzi się z sytuacją – oto tutaj, na pustyni, może nastąpić kres jego życia – uspokajają się zmysły. Kiedy zmysły śpią, zaczyna się “noc zmysłów”, jak nazwał to św. Jan od Krzyża.
Filozof zakopuje się w piasku, by przetrwać jakoś przenikliwy ziąb saharyjskiej nocy i… jest. Po prostu. Czuje. Pojmuje. Nie potrafi opisać. I już wie, że pustynia okazała się dla niego pascalowską „nocą ognia”. Że w takich warunkach wyklarowało się mu to, co było istotą.
Brak komfortu może być błogosławieństwem. Kilka lat temu przekonałam się, że założenie butów sportowych i przebiegnięcie kilku kilometrów potrafi dać mi spokój, przywrócić równowagę, czasem pomoże wyklarować się uczuciom, dostrzec źródło emocji, podsunie dobre pomysły.
Na przykład taki, jak w zeszłym roku, kiedy – niemal jak w „Zaczarowanym ołówku” – nad głową pojawiła mi się żarówka z napisem „camino!”. Piesza wędrówka do Santiago de Compostela. Tak jak pustynia „wezwała” filozofa, tak mnie wezwała droga. Czy przeżyłam tam swoją „noc ognia”? Nie ośmielę się podsumować mojego camino aż tak wielką metaforą, na pewno jednak to „wyjście na pustynię” było jedną z najlepszych rzeczy, jaka mnie dotąd w życiu spotkała.
Bo bez pustyni – ani rusz. Każdemu potrzeba miejsca, a w zasadzie przestrzeni, gdzie może spotkać samego siebie, gdzie pozwoli dojść do głosu myślom, od których może ucieka, albo usłyszy głos, który przykrywają codzienne obowiązki. Albo pozwoli, żeby przyszły pytania. Nie zawsze muszą przyjść odpowiedzi, ale jakiegoś momentu poukładania doświadczymy, z całą pewnością.
A co z filozofem? Po 25 latach postanowił spisać, co przytrafiło się mu za młodu. To wtedy, po powrocie z pustyni, uśpiony w nim od dzieciństwa pisarz wreszcie się narodził. Dalszą część znacie doskonale: spod jego pióra wyszły m.in. „Oskar i Pani Róża”, „Pan Ibrahim i kwiaty Koranu” czy „Małe zbrodnie małżeńskie”.
Eric-Emmanuel Schmitt pytany teraz o to, czy Bóg istnieje, nadal odpowiada: „Nie wiem”, dodaje jednak: „Wierzę, że tak”. Bo filozof nadal pozostał agnostykiem – rozumem można obronić tylko tyle.
To odkrycie Schmitta, którym z wielkim drżeniem dzieli się z nami w najnowszej powieści „Noc ognia”, a której lektura odesłała mnie z powrotem na hiszpańskie ścieżki do pewnego sierpniowego wieczoru w Asturii, kiedy szłam, krzycząc, płacząc i czując… szczęście.
Bo mówią, że kto wyjdzie na pustynię, nie wraca taki sam. I że, oczywiście, pustynia to nie tylko błogosławiona cisza. I nie ten upragniony zwykle „święty spokój”. To bezkres, niewygoda, wysiłek, złość, ekstremalne warunki, które bezwzględnie wymagają pokory, bo jak nie, to się zgubisz. Ale czy to na pewno źle? Może warto się zgubić, żeby się odnaleźć?
PS
A tak na co dzień na pustynię fenomenalnie wyprowadzają „Listy z pustyni” oraz „Pustynia w mieście” autorstwa Carlo Caretto, a także „Mądrości pustyni” Thomasa Mertona. Spróbuj.