Zelia chciała iść do szarytek, Ludwik do Zgromadzenia św. Bernarda. Ale ona była słabego zdrowia, a on nie znał łaciny. Ci, co znają historię rodziny Zelii i Ludwika Martinów, powinni powiedzieć: Bogu niech będą dzięki! Bo dzięki tym przeszkodom świat zyskał świętych, i to najwyższej próby; takich, którzy wytyczają nowe szlaki i odkrywają, najpierw dla siebie, potem dla nas, nieznane dotychczas reguły życia.
Pan Bóg w stu procentach wysłuchał jej modlitwy. Urodziła dziewięcioro dzieci, a pięć córek, które przeżyły – bo czwórka ich rodzeństwa zmarła w dzieciństwie – rzeczywiście poświęciły się Bogu w życiu zakonnym.
Nim to się stało, Ludwik i Zelia wiedli życie przeciętnej mieszczańskiej rodziny – on był zegarmistrzem, ona właścicielką warsztatu koronczarskiego. Dużo modlili się i pracowali, poświęcali czas dzieciom i dalszym krewnym. Ludwik był społecznikiem, oddawał się ulubionej rozrywce – był zapalonym wędkarzem. Rytm dnia odmierzały regularne modlitwy, niedzielne Eucharystie, święta, pielgrzymki.
Bardzo pobożna rodzina, ceniona przez sąsiadów i współobywateli. I w tej zwyczajności odnajdywali swoje drogi do Boga. Inwencja była tu bardzo wskazana – w ich czasach dominowała opinia, że świeccy idą za duchownymi i zakonnikami i że ich droga jest trudna, a zbawienie bardzo niepewne. „Świat” nie cieszył się dobrą opinią, bo mamił i zwodził tysiącem pokus. Pewność zapewniały mury klasztorne, a nie wysiłek w warsztatach pracy, na roli, w kuchni, w małżeństwie, rodzinie.
W takim klimacie i wśród takich klisz żyli także małżonkowie Martin, choć nawet wtedy byli już święci mistrzowie duchowi, którzy głosili, że z Panem Bogiem trzeba iść na całość niezależnie od miejsca, w którym ulokowała człowieka Opatrzność. Ale ich głos był wciąż słabo słyszany. Trzeba było czekać aż do II Soboru Watykańskiego.
Zelia i Ludwik korzystali z tej tradycji, ale musieli być też pionierami i tworzyć swoją regułę, realizowaną w zwyczajnym życiu mieszczańskiej rodziny. Boga szukali w każdej chwili – nie było dla nich lepszych i gorszych okazji. Ludwik miał swoją pustelnię w ogrodzie, były modlitwy, ale nie mogły być za długie, bo dzieci, bo praca. Posty, ale bez wielkich wyczynów ascetycznych.
Byli zamożni, ale dzielili się z biedakami, hojnie wspierali Kościół, ofiarowali wielką sumę na nowy ołtarz główny katedry w Lisieux. Nie było w tym heroizmu, który z emfazą wysławiały ówczesne żywoty świętych, oni sami pisali swoje skromne kroniki życia, w których nie było rekordów. Wystarczyła heroiczna wierność obowiązkom stanu – jak podsumowały tę drogę po latach ich córki.
Ktokolwiek jednak widział koronki z Alençon, najsłynniejsze we Francji i na świecie, domyśli się, że te obowiązki nie były łatwe i trzeba były sprostać wysokim wymaganiom. Jakie cechy musiała mieć kobieta, która je wytwarzała? Pracowitość, konsekwencję, dyscyplinę. Sumienność i całkowite skupienie. A Zelia była niezrównaną mistrzynią koronczarstwa. Paryż wciąż błagał o więcej i więcej jej perfekcyjnych, nieziemsko pięknych koronek, zaś ona nie mogła nadążyć z wypełnieniem wszystkich zamówień.
Z Ludwikiem byli małżeństwem partnerskim, decyzje podejmowali wspólnie. Po jakimś czasie okazało się, że jej przedsiębiorstwo przynosi większe dochody niż zakład męża, więc Ludwik włączył się w produkcję koronek, stał się pracownikiem żony. Uzupełniali się – ona była mistrzynią koronczarstwa, on miał smykałkę do interesów i znakomitego lokowania pieniędzy. Dzięki zakupowi sporej liczby akcji Kanału Sueskiego, które miały stukrotne przebicie, stali się naprawdę bogaci. Małżonkowie byli mocno osadzeni w doczesności.
I ani na chwilę nie tracili z oczu najważniejszego: bliskości Boga i zbawienia – własnego, dzieci, znajomych. Codzienność nie przysypywała czuwania Zelii. Miewała natchnienia, słyszała wewnętrzny głos: „Zajmij się koronką z Alençon" albo „To ten, którego przygotowałam dla ciebie” – gdy po raz pierwszy spotkała przyszłego męża. Życie Ludwika kształtowała dewiza św. Ignacego: „Wszystko dla Bożej chwały”. Często powtarzał werset z Księgi Rodzaju: „Ja będę Twoją sowitą nagrodą”.
Małżonkowie Martin często rozmawiali ze sobą o niebie i wieczności, komentowali przeczytane książki religijne. Kochali się, kochali dzieci i bliskich. Kochali Boga i te wszystkie miłości ich życia nigdy nie były w kolizji. Dlatego wiele lat później ich najmłodsza córka odnotowała, że nie rozumie świętych, którzy odseparowywali się od swoich rodzin, jakby w obawie, że będą one konkurencją dla Pana Boga.
Ufność była bardzo potrzebna Ludwikowi i Zelii. Szczególnie, gdy umierała czwórka ich dzieci. I gdy Zelia zachorowała na raka. Nie zdarzył się cud, o który prosiła w sanktuarium w Lourdes. Zmarła w wieku czterdziestu sześciu lat, według rodziny – w opinii świętości.
Ludwik przeżył Zelię o siedemnaście lat. Po jej śmierci stał się dla córek także matką, starając się wypełnić wyrwę, jaka powstała po śmierci żony. Wciąż o niej pamiętał i ją wspominał, odczuwał jej stałą obecność. Z radością prowadził kolejne córki do klasztornej furty, a gdy wstępowały do zakonu, wciąż mówił o dobroci Boga, który chce od niego tej ofiary. Ale uszczęśliwiała go pewność, że zbawią dusze. On także zmarł w opinii świętości. Własnej rodziny i znajomych.
Teresa obserwowała rodziców i wyciągała wnioski. Bez wątpienia jej mała droga do Boga, którą odkrywała z taką żarliwością za kratami karmelu, była zainspirowana doświadczeniem duchowym jej rodziców – zwyczajna codzienność, wierność w wypełnianiu obowiązków, miłość w każdym ułamku sekundy. Jej starsza siostra, Celina, podsumowała po latach: "nasza Teresa odziedziczyła te głębokie predyspozycje, które miały z niej uczynić apostołkę małej drogi".
„Trudno nie dostrzec, że Boży wymiar tej kanonizacji przekracza samą świętą i że Kościół, wynosząc na ołtarze dziewiąte dziecko Ludwika Martin i Zelii Guerin, koronuje w chwale córki wybitne cnoty obydwojga rodziców, którzy stworzyli rodzinę wielodzietną i świętą oraz są nadzwyczajnym wzorem małżonków chrześcijańskich” – napisał francuski ksiądz, komentując kanonizację Teresy.
Kościół potwierdził intuicję osób, które znały Ludwika i Zelię – mąż i żona zostali kanonizowani. Patrząc na nich z perspektywy czasu, można dostrzec nie tylko wzór, ale też pionierów wytyczających nowe szlaki dla większej części chrześcijan – wspólną drogę do świętości, we dwoje.