20 czerwca, w wieku 102 lat, zmarł Józef Walaszczyk, najstarszy Sprawiedliwy wśród Narodów Świata. Przeczytajcie, jak nam opowiadał o swojej historii:
Józef Walaszczyk, rocznik 1919, jest nazywanym drugim Schindlerem. W czasie II wojny światowej uratował życie 53 Żydom, za co w 2002 r. otrzymał tytuł Sprawiedliwego wśród Narodów Świata. W 2016 roku, w czasie pielgrzymki Franciszka do Polski, znalazł się w gronie osób, które spotkały się z papieżem w Auschwitz.
Anna Sosnowska: Dlaczego narażał Pan swoje życie, ratując życie innym?
Józef Walaszczyk: Wynikało to z wychowania i podejścia. My byliśmy pierwszym pokoleniem powojennym. Patriotycznym i chrześcijańskim. Więc kiedy nastąpiła agresja hitlerowska, obudził się w nas opór. Ale chodziło też o taką wzajemną solidarność narodową – Żydzi byli inni od nas, Polaków, ale to przecież byli swoi.
Irenę Front w pewnym sensie ocalił Pan ze względu na jej urodę.
Poznałem piękną dziewczynę, zaprzyjaźniłem się z nią. O tym, że jest Żydówką, dowiedziałem się w momencie, kiedy do hotelu, w którym się zatrzymaliśmy, wpadło Gestapo. Wtedy Irena powiedziała, że tak naprawdę to nie nazywa się Bartczak tylko Front i jest Żydówką.
Jaka była Pana pierwsza reakcja?
Z jednej strony złość, że ona nie powiedziała mi tego wcześniej. Z drugiej strony ja mam taką konstrukcję psychologiczną, że nie wpadam w panikę, tyko od razu szukam rozwiązania.
Szybko ukrył Pan Irenę za szafą, a sam udawał przed gestapowcami potworny rozstrój żołądka.
Nie chwalę się tym, ale miałem stalowe nerwy. Przecież ja kilkakrotnie byłem aresztowany, musiałem uciekać.
O mały włos nie został Pan rozstrzelany.
Na stacji w Nowym Mieście Niemcy otoczyli pociąg, którym jechałem, przewożąc dokumenty dla AK. Zaczęła się rewizja pasażerów. Na szczęście koledzy z AK mnie „pilnowali” i mój bagaż jakimś cudem zniknął.
Ale pasażer bez bagażu wydał się Niemcom podejrzany.
Zaczęli mnie przesłuchiwać. Bili i kopali. Kazali mi skakać, jeden strzelał mi z karabinu maszynowego pod nogi, a drugi nad głową. Potem postanowili mnie rozstrzelać.
Stałem już przed plutonem egzekucyjnym i brakowało tylko: … drei, Feuer! Zamknąłem oczy, żeby nie widzieć ognia z karabinu. I w tym momencie słyszę: Halt! Nie wierzyłem, że żyję.
Okazało się, że wpadł Pan z deszczu pod rynnę.
Tak, ponieważ komendant Hoffman stwierdził, że to by była za lekka śmierć dla mnie. Powiedział: „Ja cię wezmę do komendantury i tam porozmawiamy”. Wtedy zacząłem żałować, że mnie nie rozstrzelał, bo nie wiem, czy bym zniósł przesłuchanie.
Wszystkich aresztowanych było koło 300. Niemcy uformowali z nas kolumnę i kazali iść na posterunek żandarmerii. W trakcie pochodu do Hoffmana podjechał motocykl, a żandarm podał mu kopertę. To była wiadomość od Gestapo, że mają mnie natychmiast uwolnić, bo „jestem niezbędnie potrzebny dla funkcjonowania fabryki”.
Chodziło o fabrykę mąki ziemniaczanej, którą Pan zarządzał.
Tak. Uratował mnie znajomy Niemiec, pan Albrecht. Gdyby hitlerowcy mnie zastrzelili, ten dokument przyszedłby do trupa.
W swojej fabryce zatrudniał Pan ok. 200 pracowników, w tym 30 Żydów.
Kiedy w Rawie Mazowieckiej Niemcy mieli likwidować getto, przyszedł do mnie mój przyjaciel Żyd, pan Wengrow, i poprosił, żebym zatrudnił u siebie 40-osobową grupę młodzieży żydowskiej – wśród niej były też jego dzieci. Chciałem mu pomóc, bo on mi się kiedyś zasłużył.
W jaki sposób?
Zgrałem się w Warszawie w karty (śmiech). Wróciłem do domu i kombinowałem, jak z tego wybrnąć. Prosić matkę o pieniądze na karciany dług?
Trochę wstyd.
No wstyd. A ten Żyd Wengrow mówi do mnie: „Coś pan taki smutny, panie Ziutek. Pan chyba masz jakiś problem. Ja wiem, panu potrzeba pieniędzy. Ile?”. Pożyczył mi.
Więc kiedy poprosił mnie o zatrudnienie tych młodych Żydów, pojechałem do Arbeitsamtu (urzędu pracy) i próbowałem załatwić sprawę z dyrektorem Millerem. Ten wyjął pistolet i mówi: „A co Ty chcesz Niemca przekupić dla Żydów?”. Jakoś się jednak dogadaliśmy, choć dyrektor postawił ciężki warunek. Nie 40, tylko 30 osób, stempel z Arbeitsamtu co dwa tygodnie, a do stempla odpowiedni dodatek. Prawie przez 2 lata jeździłem po ten stempel i płaciłem.
Aż Niemcy dobrali się do fabryki…
Któregoś dnia zadzwoniłem do Arbeitsamtu, żeby umówić się na kolejne przedłużenie zgody. Sekretarka powiedziała, że pana Millera nie ma i nie wie, kiedy będzie, ale ja mam jak najszybciej przyjechać do urzędu. Czułem, co się święci. Dałem pracownikom wolne i ostrzegłem, że jeśli tylko zobaczą niemieckie ciężarówki, mają się chować. Ci, którzy mnie posłuchali, ocaleli.
Jest Pan czasem nazywany drugim Schindlerem.
To wyszło od Romana Polańskiego. Kiedy przeczytał moje wspomnienia, przysłał do mnie list. Napisał w nim, że gdyby już nie nakręcił „Pianisty”, toby nakręcił film o mnie.
Skąd Pan brał pieniądze, które co dwa tygodnie zawoził Pan Millerowi?
Zarządzając fabryką, obracałem bardzo dużymi kwotami, które i tak miały trafić do Niemców…
Żeby (kolejny raz) ocalić Irenę, musiał Pan zebrać kilogram złota. W pięć godzin.
Kolega zadzwonił do mnie i powiedział, że Irena została aresztowana przez Gestapo. Pojechałem na posterunek – AK miało tam swojego agenta. Na miejscu okazało się, że Irena wpadła z grupą 20 innych Żydów. I jeżeli sprawa ma być zlikwidowana, to musi być zlikwidowana w całości. Do godz. 17.00 mam załatwić kilogram złota – a było południe. Wtedy Niemcy anulują zajście i wypuszczą Żydów.
Udało się Panu.
Musiało się udać, bo inaczej Irena by zginęła.
Przy okazji uratował Pan 20 osób, których Pan nawet nie znał.
Gestapowcy przywieźli tych ludzi furgonetką pod mój dom. Kiedy upewnili się, że Gold jest, wypuścili ich, a oni wyskakiwali z samochodu i uciekali w mrok. Chyba nie było drugiego takiego przypadku, żeby z Gestapo w Warszawie zabrać 21 Żydów.
Po wojnie rozstaliście się z Ireną…
Nasze stosunki w normalnych warunkach zaczęły się psuć. Irena związała się potem z moim kolegą z Londynu.
Ale to ona po latach zgłosiła Pana do tytułu Sprawiedliwego wśród Narodów Świata.
Dzwoni kiedyś do mnie i mówi, że chce się spotkać. Kiedy się zobaczyliśmy, powiedziała: „Słuchaj, ja już długo nie pociągnę. Ja muszę cię zgłosić”. Odpowiedziałem: „No to zgłoś”. I tu pojawia się śmieszny wątek. Po jakimś czasie telefonuje do mnie córka Ireny: „Ciągle dzwonią do nas Żydzi w pana sprawie. O co tu chodzi?”. Okazało się, że córka Ireny nie wiedziała o jej żydowskim pochodzeniu. Niedawno odezwał się też do mnie wnuk Ireny (już nieżyjącej), bo chce się czegoś dowiedzieć o babci.
Czy jest coś, czego Pan żałuje?
Z perspektywy czasu myślę, że momentami za bardzo się narażałem.
Kiedy na przykład?
Kiedy wchodziłem do warszawskiego getta. Wiele ludzi tę moją działalność bardzo ceni, a ja myślę, że to była brawura. Przez getto przejeżdżał tramwaj, który się jednak w getcie nie zatrzymywał. Pasażerów pilnowała niemiecka policja. Ja przekupiłem motorniczego i tych policjantów. Kiedy wjeżdżaliśmy do getta, tramwaj zwalniał, ja wyskakiwałem, wkładałem opaskę z gwiazdą Dawida na ramię i szedłem załatwiać sprawy. Wracałem w ten sam sposób.
Dlaczego tutaj ryzyko było tak duże?
Bo nie miałem planu awaryjnego. Ani żadnej gwarancji, że tramwaj zabierze mnie z powrotem czy że nie trafię na szpiega.
Co właściwie Pan tam robił?
Pomagałem znajomym. To byli lekarze, których chciałem wyciągnąć z getta, ale oni się nie zgodzili, bo w getcie żyły całe ich rodziny.
Kiedy patrzy pan na swoją historię, to…?
Wiele razy się nad tym zastanawiałem i myślę, że gdyby nie pomoc Boża, to ja bym tego wszystkiego nie przetrzymał. Bo przecież wiele razy wychodziłem z sytuacji, z których nie było wyjścia.