Nie wiem, czy da się oswoić ze śmiercią. Zwłaszcza w kontekście własnego dziecka. Z pewnością nie da się na nią przygotować, tak na zapas.Jesteś tam, gdzieś gdzie panuje totalna ciemność. Nie widzisz końcówki swojego nosa. Nie masz punktu zaczepienia. Nie wiesz, gdzie postawić kolejny krok. Nie widzisz nikogo obok siebie, mało tego, najmniejszy szelest działa niepokojąco na Twoją wyobraźnię. Czujesz się zdezorientowany i osamotniony.
A teraz pomyśl, że stoisz w centrum swojego serca.
Czy boisz się ciemności?
Noc ciemna, zdaniem mistyków, to łaska, która ma nas oczyścić z egoizmu, uwolnić z lęków i zbliżyć do Boga. Gdyby ten poetycki język przenieść na grunt życia codziennego, to mówilibyśmy o kryzysie.
Niewątpliwie „nocą ciemną” w małżeństwie jest śmierć dziecka.
To temat tabu. Bo ponury. Bo intymny. Bo dotyka napiętej, emocjonalnej struny. Chciałoby się jak najszybciej zapomnieć, sprawić, żeby dramat zamienił się w znośną obyczajówkę. Stąd te rzucane banały: „Bóg tak chciał”, „to był dopiero pierwszy trymestr, nic wielkiego, zapomnisz”, „nie martw się, będzie następne”.
Bywa i tak, że o dziecku utraconym nie rozmawia się nawet ze swoim współmałżonkiem. Bo tak długo było wyczekiwane, bo wymodlone, bo jeszcze nie zdążyło się narodzić, a już kochaliśmy je do szaleństwa. I wtedy ból straty przeszywa każdy centymetr ciała. Trudno go okiełznać, więc zwijamy się w pancerny kłębek.
Rodzice utraconego dziecka stają się rodzicami w żałobie. Potrzebują czasu, żeby przejść przez jej kolejne etapy i zacząć żyć na nowo, inaczej, ale nadal z radością. Niestety, nierzadko przestają być dla siebie mężem i żoną. Wpadają w życiowy poślizg i nie potrafią wrócić na małżeńskie tory.
Fora internetowe wypchane są zapiskami: „gdyby coś stało się mojemu dziecku – umarłabym”; „moje dziecko jest dla mnie całym światem”; „żyję dla mojego dziecka”. Mnóstwo próśb rodziców o wsparcie finansowe dla ich umierających pociech kończy się wołaniem: „proszę o pomoc, to moje jedyne szczęście, mój sens”.
Terminalnie chore dzieci umierają, kiedy dostają od swoich rodziców zgodę na odejście, albo kiedy na chwilę zostają same.
Ilekroć trafiam na taką historię, tylekroć przypomina mi się Janusz Korczak i jego przekonanie, że aby dać dziecku prawo do życia, należy dać mu prawo do śmierci. Że rodzic (wychowawca) musi umieć dać sobie prawo do tego, by jego dziecko umarło.
Śmierć, choć zawsze nie w porę, jest nieodłącznym elementem życia, a dla kogoś, kto wierzy, jest „przejściem”.
Nie wiem, czy da się oswoić ze śmiercią. Zwłaszcza w kontekście własnego dziecka. Z pewnością nie da się na nią przygotować, tak na zapas. Ale to, co możemy zrobić dziś, to spojrzeć na najbliższe relacje i role, które odgrywamy. Zadać sobie pytanie o ich hierarchię, być może ułożyć ją na nowo. Jakkolwiek oschle to brzmi: nasz współmałżonek – zaraz po Panu Bogu – powinien być w naszym życiu na pierwszym miejscu. Właśnie po to, byśmy – jeśli kiedyś znajdziemy się gdzieś, gdzie panuje totalna ciemność – mieli pewność, że nie jesteśmy sami, że trzymamy za rękę kogoś, kto nas kocha i z kim nawet najciemniejsza noc nie będzie straszna.
Miłość
Wszystko znosi,
wszystkiemu wierzy,
we wszystkim pokłada nadzieję,
wszystko przetrzyma.
Miłość nigdy nie ustaje…