Nic i nigdy aż tak go nie inspirowało, jak ona. Żadne pobożne rozważania, tylko czysta Ewangelia - realna propozycja przemiany życia osobistego, a w konsekwencji społecznego.
Dla jednych prorok, dla innych "uciążliwy obywatel". Święta Urszula Ledóchowska, z którą współpracował, zapisała w kronice swego zgromadzenia: "Ksiądz Zieja to szaleniec Boży! Cudownie pracuje - tylko trzeba go powstrzymywać, by się nie zamęczał".
"Zieijino, to dziecko trzeba uczyć na księdza" - stwierdził proboszcz odrzywolski ks. Antoni Aksamitowski, który miał w zwyczaju podczas kolędy odpytywać dzieci z pacierza i katechizmu. Cztero-, może pięcioletni Jan Zieja odpowiadał proboszczowi tak trafnie, że ten polecił matce przyjść na plebanię po zeszyty, by uczyć chłopca czytania.
Pierwszą książką, jaką w domu rodzinnym czytał pięciolatek, było wileńskie wydanie "Życia Jezusa Chrystusa według św. Bonawentury". "To bardzo piękne i wzruszające rozmyślania, ale Ewangelia to coś więcej!" - powiedział po latach.
Któregoś razu, gdy mieszkał już w Warszawie, idąc do katedry, aby słuchać niedzielnych kazań, zauważył w witrynie sklepowej Ewangelię. "Nabyłem ją. Stąd się zaczęło. Ewangelię czytałem tak, że potem już nie widziałem nic wyższego ponad nią i do tej pory nie widzę" - powiedział w wywiadzie udzielonym Jackowi Moskwie w 1985 r.
Jako osiemnastolatek, w 1915 r. wstąpił do seminarium duchownego w Sandomierzu, cztery lata później przyjął święcenia kapłańskie i został wysłany przez biskupa na studia teologiczne na Uniwersytecie Warszawskim. Doktoratu jednak nie zrobił.
Podczas spotkania w konwikcie z młodym księdzem, świeżo upieczonym doktorem po studiach rzymskich, rozmowa zeszła na Mussoliniego. Ks. Zieja i jego kolega nie podzielali zachwytów rzymskiego gościa. "Ewangelia inaczej o tych sprawach mówi" - zauważył kolega ks. Ziei. Na to gość odparł: "Ewangelią można było żyć w I wieku po Chrystusie, w czasach entuzjazmu chrześcijańskiego, a nie dziś". Słowa te tak wstrząsnęły ks. Zieją, że następnego dnia napisał do promotora i biskupa: "Oświadczam, że mnie wystarcza Ewangelia. Zrzekam się pisania pracy doktorskiej i kariery naukowej".
W 1920 r. ks. Zieja brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej jako kapelan 8. Pułku Piechoty Legionów. „Nauczyłem się patrzeć na wojnę jako na coś niemoralnego, nie do pogodzenia z chrześcijaństwem. Widziałem, czym jest wojna. Całkowicie się wtedy nawróciłem na przekonanie, że boskie przykazanie nie zabijaj znaczy nigdy nikogo, i że udział w wojnie jest przeciwny woli Bożej” - mówił.
W listopadzie 1920 r. ks. Zieja wygłosił kazanie na pogrzebie dwóch żołnierzy z pułku, którego był kapelanem. "Przez tyle wieków wychowywano nas w duchu Ewangelii, teraz chwyciliśmy za broń, bo nas napadnięto, ale żołnierz polski wziął karabin do ręki po to, aby już nigdy go nie brać". Po mszy podszedł do niego dowódca pułku i mówi: "Księże kapelanie, myślałem, czy nie aresztować księdza za to kazanie".
Jako młody kapłan, zainspirowany ubóstwem św. Franciszka, ks. Zieja udał się pieszo, bez pieniędzy i paszportu do Rzymu. Jego przepustką były słowa "niech będzie pochwalony Jezus Chrystus". Jak to nie ma paszportu? - pytali w 1926 r. zdziwieni pogranicznicy. Dotarł aż do Wiednia. Rzym odwiedził kilka lat później. Sutannę duchownego zamienił na czas pielgrzymki do Wiecznego Miasta na łachmany żebraka i w nich przekroczył próg bazyliki św. Piotra.
Z perspektywy czasu widać, że dla niego nie było żadnych granic.
Według Jerzego Turowicza, redaktora naczelnego "Tygodnika Powszechnego", wszystko, co robił ks. Jan Zieja, było służbą Ewangelii, a więc służbą człowiekowi i prowadzeniem go do Boga. Parafia była dla niego fundamentem życia chrześcijańskiego. Chciał ją przemienić we wspólnotę związaną węzłem miłości, w społeczność apostolską, aby przekształcać świat.
Był kimś więcej niż gorliwym kapłanem i organizatorem życia chrześcijańskiego. Jako spowiednik i niezrównany kaznodzieja był pasterzem dusz, zawsze gotowy do służby każdemu człowiekowi, bez względu na jego wyznanie, przynależność czy przekonanie. Człowiek charyzmatu, wielkiej, profetycznej wizji, a zarazem modlitwy i kontemplacji - twierdził Turowicz.
Odwagą, bezkompromisowością życia chrześcijańskiego wywierał wielki wpływ na mieszkańców stolicy. Po kazaniu, wygłoszonym w pierwszą niedzielę po aresztowaniu we wrześniu 1953 r. prymasa Stefana Wyszyńskiego, władze zażądały usunięcia go z Warszawy jako "uciążliwego obywatela".
Ostatnie lata swego życia spędził u sióstr urszulanek na Powiślu, oddając się pracy pisarskiej. By przetłumaczyć "Drogowskazy" Daga Hammarskjolda, nauczył się języka szwedzkiego. W ten sposób oddał hołd tragicznie zmarłemu w Kongo sekretarzowi generalnemu ONZ oraz idei pokoju.
Był tak radykalny, że niewiarygodne, że ktoś taki żył wśród nas. Na jego pogrzebie nie było przemówień. Zgodnie z jego życzeniem była tylko modlitwa za niego i o pokój, a szczególnie o jedność braterską Polaków, Litwinów, Białorusinów i Ukraińców (wśród nich przecież pracował jako kapłan) oraz za zbawienie wszystkich ludzi.