separateurCreated with Sketch.

Diagnoza: niepłodność II stopnia. Zalecenia: in vitro. A jeśli go nie chcemy?

NIEPŁODNOŚĆ II STOPNIA
whatsappfacebooktwitter-xemailnative
Elżbieta Wiater - 12.10.16
whatsappfacebooktwitter-xemailnative

Kiedy dwa lata po ślubie Berenika z mężem podjęli decyzję, że czas na dziecko, nie zakładali, że od razu się uda. Nie przypuszczali jednak, że droga do zostania rodzicami będzie tak długa i wymagająca.Po roku bezskutecznych starań udali się do kliniki leczenia niepłodności. Pokazali lekarzowi karty obserwacji (para stosowała metodę objawowo-termiczną), jednak on całkowicie zignorował ich treść. Otrzymali skierowanie na badanie jakości nasienia oraz laparoskopię diagnostyczną u Bereniki. „Okazało się, że mam endometriozę, z którą można było zawalczyć już podczas tego zabiegu, ale nikt nie usunął jej ognisk – prościej było na wypisie napisać: niepłodność II stopnia, a w zaleceniach: in vitro” – wspomina kobieta.



Czytaj także:
Warsztaty dla kobiet, które nie mogą zajść w ciążę. „Czasem wystarczy po prostu się wygadać”

Dla małżonków to rozwiązanie było nie do przyjęcia. Zaczęli szukać lekarza, który podejmie się bardziej szczegółowej diagnozy i leczenia. Dzięki mamie Bereniki trafili do specjalisty naprotechnologa w Skoczowie. On skierował ich do instruktorki Modelu Creighton, ale najpierw przeprowadził szczegółowy wywiad. Trwał on ponad trzy godziny: „Najbardziej zaskoczył nas fakt, iż naprotechnologia bada cały organizm, i to obojga małżonków. Pod uwagę są brane nie tylko układy rozrodcze. Po raz pierwszy ktoś zapytał mnie o choroby współistniejące. Okazało się, że neutropenia z leukopenią, czyli schorzenie hematologiczne, które u mnie zdiagnozowano parę lat wcześniej, również może mieć ścisły związek z poczęciem. Leukocyty przyczyniają się do tworzenia pęcherzyków owulacyjnych. Nigdy wcześniej ani ja, ani żaden inny lekarz o tym nie pomyśleliśmy. Takie całościowe podejście do płodności wydało się nam bardzo logiczne” – opowiada Berenika.

Szkolenie z nowej metody obserwacji cyklu odbywało się przez Skype’a (nie było możliwości bezpośrednich spotkań z instruktorką). Berenika musiała pozbyć się nawyków związanych z poprzednią metodą, w której inaczej interpretowano objaw śluzu. Jednak było warto. „Nowa metoda wymaga sumienności i systematyczności. Ale daje bardzo czytelne, przejrzyste wyniki i lekarz naprotechnolog, patrząc na kartę, od razu widział wszelkie nieprawidłowości w cyklu” – zapewnia moja rozmówczyni.

Zdecydowanie mniej radosne były kolejne etapy diagnozowania. Przede wszystkim było ono wymagające: badania musiały się odbywać w konkretnych dniach cyklu wyznaczanych dzięki karcie CrMS (Modelu Creighton). Skoczów jest oddalony od domu pary o 130 km, więc trzeba było wstawać o 4:00 rano, żeby zdążyć z badaniami przed udaniem się do pracy. Trzeba było wykonać je trzy, czasem cztery razy w cyklu. Leczenie było kosztowne – wizyty u lekarza, cała masa badań laboratoryjnych i leki, częściowo sprowadzane z Czech, bo tylko tam można było je dostać. Do tego mąż Bereniki w tamtym czasie pracował w Austrii, co było dodatkowym obciążeniem.

Kolejne wizyty oznaczały kolejne rozpoznania, leczenie coraz bardziej się komplikowało. „Za każdym razem jadąc tam, byłam pełna nadziei, że w końcu znaleźliśmy przyczynę, że zastosowana terapia działa, a tu za każdym razem ogromne rozczarowanie. Dochodziły rozpoznania, wynikające z nich schematy leczenia i… przepłakane noce” – opowiada Berenika.

Lekarz stwierdził niedomogę lutealną – trzeba było podawać luteinę w bardzo dużych dawkach. Testy na nietolerancje pokarmowe wykazały uczulenie m.in. na gluten, więc doszła ścisła dieta, do tego uzupełnianie niedoborów wit. D3 i zbijanie zbyt wysokiej prolaktyny. Pierwsza dobra wiadomość była taka, że pojawiły się pęcherzyki owulacyjne. Niestety, nie pękały samoistnie, więc konieczne były zastrzyki z progesteronu.


PROBLEM Z NIEPŁODNOŚCIĄ
Czytaj także:
Problemy z płodnością mogą dotyczyć co 6 małżeństwa. Co wtedy robić?

Jakby tego było mało, wyrosły duże torbiele endometrialne. Berenika wspomina: „Trzeba było wykonać operację jajników. Zostałam skierowana do chirurga ginekologa w Pyskowicach. I kolejny raz w tak ciężkiej sytuacji Bóg postawił na naszej drodze anioła w postaci lekarza. Pan doktor niesamowicie ciepło nas przyjął, wykonał fachowo zabieg i ogromnie wzmocnił naszą nadzieję”. Kiedy zakończyła się rekonwalescencja, para pojechała na wizytę kontrolną i obaj lekarze stwierdzili, że wszystko jest w porządku, teraz trzeba tylko próbować i czekać. I tak po czterech latach starań i dwóch terapii napro, w momencie, w którym małżonkowie się nie spodziewali, na USG zobaczyli małe ziarenko, które teraz jest już dziesięciokilogramowym, ośmiomiesięcznym „słodziakiem”.

Para dodaje: „Na koniec chcieliśmy powiedzieć wszystkim starającym się o potomstwo, że wiemy, jak jest ciężko, ile trzeba czasu, siły, zdrowia i niestety pieniędzy, ale najważniejsza jest wiara. W momencie, kiedy odpuściliśmy i powiedzieliśmy: Przyjmujemy wszystko i niech się stanie wola Twoja, Panie, On pobłogosławił. Z perspektywy czasu widzimy, jak trudne chwile zbliżyły nas do siebie i nauczyły nas wiele pokory. Wystarczyło tylko zaufać, że dla Boga nic nie jest niemożliwe…”.



Czytaj także:
Naprotechnologia powinna być zastosowana wobec każdej niepłodnej pary



Czytaj także:
Naprotechnologia to nie tylko prokreacja. To profilaktyka

Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.

Top 10
See More
Newsletter

Aleteia codziennie w Twojej skrzynce e-mail.