W oczach innych: ułożona, pobożna, mająca jasne cele, wzór moralności. W swoich oczach: słaba, miotająca się, grzesząca w ukryciu.Spotykałyśmy się sporadycznie przy jednym z akademickich duszpasterstw. Wiedziałam, że w jej życiu wydarzyło się coś strasznego, coś co szczelnie zamknęła w sobie. Spłoszone spojrzenie, wycofanie, nieufność, przygnębienie, podkrążone i załzawione oczy, szybka utrata wagi, to tylko niektóre sygnały SOS, wysyłane przez jej ciało.
Byłyśmy dobrymi znajomymi, nic więcej. Nie mogłam oczekiwać wielkich zwierzeń. Mimo tego moja kobieca intuicja podpowiadała, żeby zaoferować pomoc. W odpowiedzi usłyszałam “spoko, nic mi nie jest”, przełamane wymuszonym uśmiechem.
Nagle zgasła. Powiedziała, że musi wylecieć na kilka tygodni do Holandii. Nie wróciła już ani na uczelnię, ani do parafialnej grupy. Moja próba złapania kontaktu telefonicznego odpierana była przez atak. Odpuściłam. Zostało tylko jedno: modlitwa.
Po prawie sześciu latach dostałam maila. To od niej. Był długi, szczery, przeszywający. Czytałam i płakałam. Czułam się bezradna. Po sześciu latach przerwała milczenie, bo napisałam publicznie o swoim utraconym dziecku. Wtedy coś w niej pękło. Poczuła, że chce mi opowiedzieć swoją historię, że chce wyjaśnić powód swojego nagłego zniknięcia.
Dziewczyna z praktykującej, katolickiej rodziny, dusza towarzystwa, wspólnoty, z ambicjami. Czuła presję środowiska, by nie spaść z krzesła, na którym została posadzona.
W oczach innych: ułożona, pobożna, mająca jasne cele, wzór moralności. W swoich oczach: słaba, miotająca się, grzesząca w ukryciu. Poznała chłopaka. Pragnęła z kimś być. Zakochała się po uszy, choć on nie należał do dżentelmenów.
Pomieszkiwali ze sobą. Przekraczali granice. Za jedną z nich pojawiła się ciąża. A potem panika, awantura i poczucie, że utknęła w labiryncie bez wyjścia. On wziął nogi za pas. Rodzice nie wiedzą do dziś. Bo choć wierzący, to mało w nich miłosierdzia. Jak sama twierdzi, nie wybaczyliby jej tego zawodu i zhańbienia nazwiska. Ludzie na wsi pamiętają do czwartego pokolenia. Dlatego poleciała do Holandii. Miała nadzieję, że im szybciej to zrobi, tym szybciej dojdzie do siebie, otrząśnie się, zapomni i otworzy czystą kartę.
Wróciła i schowała się przed światem przygnieciona poczuciem winy, żalu i beznadziei. I choć stara się żyć normalnie, wie, że już nic nigdy normalne nie będzie. Że nosi w sobie otwartą, niegojącą się ranę. Że czuje pustkę.
To wyznanie odebrało mi mowę. Nie wiedziałam jak i czy w ogóle powinnam na nie odpowiadać. Bałam się, że dotknę ją zbyt niedelikatnym słowem i rozsypie się na milion kawałków. Chyba nigdy wcześniej nie spotkałam kobiety bardziej kruchej i złamanej.
Aborcja to nigdy nie jest sprawa tylko kobiety. To również sprawa ślepej rodziny, obojętnego społeczeństwa, partnera tchórza, lekarza krzywdziciela.
Ofiarami aborcji zawsze jest dziecko i matka. Dopóki sobie tego nie uświadomimy, będziemy zaciskać pięści i gromić wyniosłymi ocenami moralnymi oraz bezdusznymi paragrafami w te, którym należy tak po ludzku podać rękę i ciągnąć ku górze. Bo dziecko jest już w niebie. A ona – kobieta, zostaje na Ziemi, która nierzadko przypomina jej piekło.