Potrafią się cieszyć, że pada deszcz. Ja mówiłam: O nie! Pada. A dzieci podchodziły do mnie i mówiły: Dorota, dlaczego ty się smucisz? Deszcz to błogosławieństwo!Nosi dredy i afrykańską sukienkę. Ciągle coś nuci i zawadiacko się uśmiecha. Rozpromienia się na myśl o Afryce. Przez znajomych nazywana Szakirą, ze względu na pewien występ i fizyczne podobieństwo do znanej piosenkarki. Z Dorotą Zielińską rozmawiamy w warszawskiej kawiarni Amakuru, gdzie serwuje afrykańską kawę i opowiada klientom o Rwandzie.
Katarzyna Matusz: Jak to się stało, że trafiłaś do Afryki?
Dorota Zielińska: Pracowałam w przedszkolu w Warszawie, bardzo źle się działało w mojej pracy, wychodziłam z niej z płaczem. Któregoś dnia wróciłam do domu, do mojej współlokatorki, usiadłam z Iwoną i mówię: albo wyjadę do Afryki i będę robiła to, co kocham bez pieniędzy, albo ja nie wiem co ze sobą zrobić.
Dosłownie tydzień po tej rozmowie zadzwoniła do mnie koleżanka, z którą byłam na pielgrzymce. Ona całą pielgrzymkę zastanawiała się nad tym, żeby kogoś wziąć na przygotowanie do wyjazdu do Afryki i teraz wie, że to miałam być ja. I dzwoni, żeby zapytać. Tak to się zaczęło. Potem było przygotowanie do wolontariatu u ojców salezjanów.
Ale zrezygnowałaś z wyjazdu z salezjanami?
Tamto nie wyszło. Ale gdy w człowieku rodzi się takie pragnienie, którego nie da się opisać i nagle wiesz, że czegoś chcesz, a nie wiesz, jak to zrealizować, to doprowadza cię do wściekłości. Zaczęłam się modlić. Nie mam pieniędzy, żeby pojechać, nie znam nikogo, kto pracuje w Afryce – myślałam wtedy.
Rozmawiałam z różnymi osobami, które wiedziały, że zaczynam myśleć o Afryce. I nagle spotkałam Monikę Mostowską z Fundacji Salvatti.pl. Widziałyśmy się po raz pierwszy i ona do mnie mówi: chcę, żebyś pojechała do Afryki.
A Ty już ułożyłaś sobie życie…
To prawda. W międzyczasie zrezygnowałam z pracy w Warszawie i przeprowadziłam się do Wrocławia. Pracowałam tam w świetnym przedszkolu. Początkowo miałam wyjechać do Rwandy na miesiąc, a potem zrobił się z tego prawie rok. Okazało się też, że oprócz prowadzenia chóru miałam pomagać siostrom franciszkankom w Kibeho.
To był kolejny dowód na to, że mam być w Afryce. Skoro znaleźli się ludzie, którzy mnie wspierają i są w stanie zadecydować, że to ja mam tam być, to nie miałam już więcej pytań.
Widzę, że mocno opierasz się na modlitwie i odczytujesz to, co się dzieje w Twoim życiu jako działanie Pana Boga. Dobrze myślę?
Mam wrażenie, że całe moje życie jest wolą Bożą. Staram się podążać za Jego wizją dla mnie. To nie znaczy, że moje życie jest usłane różami, w ogóle jest cudownie i bez żadnych zmagań czy trudów.
Ale niewątpliwe jeśli już mam jakieś pragnienie, to wiem, że to nie jest moje, że to jest Jego wola wlana w moje serce. Człowiek nie jest w stanie sobie czegoś takiego wymyślić. I jeszcze żeby realizowały się takie rzeczy bez środków finansowych.
Twoje najpiękniejsze doświadczenie w Afryce to?
Najlepsze wspomnienia to spotkania z dziećmi, nieustannie mnie zaskakiwały. Zachwycałam się także podróżowaniem po Afryce. Lubiłam oglądać bananowce, które są wszędzie, czerwoną ziemię, ludzi z koszami na głowach, w których przenoszą owoce.
Kiedy podróżowałam z jednej placówki w Kibeho, do drugiej w Kigali 2,5 godziny busem, czas upływał na rozmowach z ludźmi. Rozmawialiśmy o sytuacji politycznej, ich pragnieniach, o tym, co chcieliby osiągnąć w życiu.
Czym różnią się Polacy od Afrykańczyków?
Gdy się przyjeżdża do Rwandy, widać bezpośredniość Afrykańczyków, widać że mają czas, że mogą spokojnie spacerować, zajmować się dziećmi. Na początku widziałam, że jest im dobrze, że mają poletka fasoli, z których się utrzymują.
Gdy ich lepiej poznawałam, okazywało się, że często są poranieni, chociażby ludobójstwem z 1994 roku i że nie ma rodziny, która nie straciłaby kogoś bliskiego. Widziałam, że cały czas to w nich żyje.
Afrykańczycy są radośniejsi od nas. Nie mają nic, małą lepiankę, małe w niej okienko po to, by rażące światło nie dostawało się do domu i żeby nikt ich nie okradł. Dzieci chodzą w jednych ubraniach, biegają po błocie, gdy znajdą owoc, to go żują i tym się cieszą.
Wszyscy spotykają się w Sanktuarium Matki Bożej Słowa w Kibeho. Każdy tam może tańczyć, śpiewać. Msze trwają 2,5-3 godziny. Wielokrotnie widziałam, jak niektórzy spali rozłożeni na ławkach, ktoś klęczał. Jest w nich więcej swobody. Potrafią się cieszyć, że pada deszcz. Ja mówiłam: O nie! Pada. A dzieci podchodziły do mnie i mówiły: Dorota, dlaczego ty się smucisz, deszcz to błogosławieństwo!
Czego Ci życzyć w przededniu 30-tych urodzin?
Nie wymagam wiele od życia. Jestem szczęśliwa przez to, co dzieje się w moim życiu. Mam wokół wielu ludzi, którzy mnie wspierają. Nie chcę zarabiać dużych pieniędzy, żeby to mnie nie przytłumiło, nie szukam wielkiego komfortu życia, emocjonujących wakacji, leżenia na plaży. A mimo to wiem, że takie rzeczy mnie spotykają. Dostaję wiele razy więcej, niż oczekuję. Mam marzenie, żeby jeszcze raz pojechać na Zanzibar, znów wyjechać do Rwandy. Zobaczymy co się wydarzy.
Dorota Zielińska – z wykształcenia pedagog, z zamiłowania muzyk: gitara, wokal. Pracowała z dziećmi niepełnosprawnymi. Studiuje we Wrocławskim Liturgicznym Studium Wokalnym. Zajmowała się animacją dzieci i młodzieży m.in. na Strefie Chwały. Ostatnie dziesięć miesięcy spędziła jako wolontariusz w Rwandzie. Można ją spotkać w sklepie i kawiarni Amakuru w Warszawie przy al. Solidarności 101.