Myśleliśmy też, że ludzie, którzy schronili się na naszej misji, będą bezpieczni. A jednak gdy wojsko wkroczyło na nasz teren, okazało się, że się myliliśmy. O. Andrzej Dzida, misjonarz werbista został ewakuowany 11 sierpnia br. z Sudanu Południowego, gdzie nasiliła się wojna domowa. Był pierwszym misjonarzem z Polski w tym najmłodszym kraju świata, proboszczem w Lainya.
Anna Wojtas: Chciałby Ojciec wrócić do Sudanu Południowego?
O. Andrzej Dzida: Tak. Na pewno. Razem z moimi współbraćmi zaczęliśmy tam misję, która – jak wierzymy – jest nie naszą misją, lecz misją Chrystusa. Gdy przybyliśmy w 2012 r., powstała parafia w Lainya, a w jej zasięgu 38 stacji misyjnych i kaplic. Wcześniej nie było tam katechezy, a liturgia była sprawowana raz na rok albo pół roku.
Wprowadzenie do życia chrześcijańskiego, spotkania, odwiedzanie chorych i potrzebujących – to była nasza codzienność. Zaczęliśmy też budować kościół, bo ten, jaki mieliśmy w Lainya, miał słomiany dach, który przeciekał. Podjadały go termity. Niestety konflikt przerwał budowę.
Ze środków organizacji Pomoc Kościołowi w Potrzebie w krótkim jak na afrykańskie warunki czasie udało się wybudować Dom Nadziei – centrum dla dzieci i młodzieży. Jedynie klamek u drzwi jeszcze nie mamy. Ale drzwi i okna są. Nie zdążyliśmy zainstalować paneli solarnych, jednak wszystko było już gotowe do instalacji. Wsparło nas wielu ludzi dobrej woli, m.in. z archidiecezji poznańskiej i z Warszawy. Zamierzaliśmy wykopać studnię. 60 tys. zł. zebrano na jej budowę na stadionie w Poznaniu podczas obchodów 1050-lecia chrztu Polski. Żal było to wszystko opuszczać.
Dlaczego w takim razie wyjechaliście?
Przez 3 tygodnie nasza misja była ostrzeliwana. Wymiana ognia pomiędzy wojskiem a rebeliantami była ciągła, dlatego, by chronić życie, większość mieszkańców miasteczka już w pierwszym tygodniu uciekła do buszu. Ich domy zostały splądrowane i spalone. 165 osób schroniło się w naszym Domu Nadziei, który miał służyć dzieciom i młodzieży, a faktycznie służył uchodźcom. Oni też potem uciekli do buszu.
Gdy już praktycznie nie było ludzi w Lainya, zdecydowaliśmy się na ewakuację. Pozostawanie w budynku, bez ludzi, nie miało sensu, tym bardziej, że były problemy z dostarczaniem żywności z powodu blokowania dróg przez żołnierzy. Wiedzieliśmy też, że w oddalonej o 30 km Wondruba od roku nie ma już ludzi, a Mundri od 8 miesięcy jest opustoszałe.
Ludzie szukali schronienia w buszu, ale czy mają tam szansę przetrwania?
Uciekli tam, by nie zginąć od przypadkowej lub nieprzypadkowej kuli, ale warunki w buszu nie są sprzyjające. W czasie deszczu nie mają się gdzie schronić, przemoknięci nie mogą się osuszyć. Innym razem dokucza mocne słońce. Zmiany pogody osłabiają odporność organizmu, dzieci i starsze osoby narażone są na malarię i tyfus. Dokuczają im owady i pasożyty – a to może powodować dużą śmiertelność.
Brakuje też żywności. Za pożywienie służą korzenie, liście drzew. Komu się uda znaleźć miód leśny, jest szczęśliwy. Zwierząt i ptaków prawie już nie ma, zostały wybite, czasem trafi się jakiś duży szczur leśny…
Część osób stara się uciec do Ugandy, ale żołnierze blokują drogi, by Sudańczycy Południowi nie przekraczali granicy i zostali w kraju. Są też zwodzeni, gdy wojsko zapewnia ich, że jest już bezpiecznie i mogą wracać do domu. A bezpieczeństwo jest tylko na piśmie.
Mężczyzna i młoda kobieta, którzy wracali do Lainya, zostali zastrzeleni bez pytania, kim są. Żołnierze uznali, że “skoro się kręcą, to na pewno są rebeliantami”. Myśleliśmy też, że ludzie, którzy schronili się na naszej misji, będą bezpieczni. A jednak gdy wojsko wkroczyło na nasz teren, okazało się, że się myliliśmy.
To znaczy?
Pierwszy oddział wyprowadził z Domu Nadziei dwóch mężczyzn – myśleliśmy, że na przesłuchanie. Gerald jako murarz pomagał nam przy budowie kaplicy, a drugi to nauczyciel z miejscowej szkoły, z podwójnym obywatelstwem: ugandyjskim i południowego Sudanu. Próbowaliśmy interweniować, gdy żołnierz zacząć bić jednego z nich, ale nie dało się go powstrzymać, działał jak w amoku. Potem dowiedzieliśmy się od dowódcy innego oddziału, że żołnierzy nie da się kontrolować, bo większość z nich jest pod wpływem alkoholu i narkotyków.
Gerald, w jakiś cudowny sposób przeżył strzały i z pomocą innych żołnierzy wrócił na misję. Jedna z kul przeszła na wylot przez klatkę piersiową, druga raniła nogę. Miał też ślady od kłucia nożem na szyi. Nie myśleliśmy, że przeżyje. Jeden z żołnierzy proponował, żeby go zabić, żeby się nie męczył.
Zajęliśmy się nim, choć mieliśmy tylko jodynę i antybiotyk. Jeden z naszych ojców, werbista z Indonezji, zmieniał mu opatrunki. Szpital wprawdzie był, ale nie działał, nikogo tam nie było, dlatego chcieliśmy się ewakuować wraz z nim, żeby mu pomóc. Bratu Geralda udało się go potem zawieźć wraz z rodziną do Ugandy.
Natomiast ten drugi mężczyzna zabrany z naszej misji zginął. Jeszcze przed ewakuacją udało nam się go pochować. Osierocił żonę i synka. To było trudne przeżycie dla nich i dla nas.
Jakie jest podłoże tego konfliktu, który przynosi tyle ofiar?
Na 60 lat historii Sudanu, 40 lat to wojny domowe. Po referendum, 9 lipca 2011 r. Sudan Południowy został niepodległym państwem. Jego prezydent Salva Kiir jest postrzegany jako reprezentant największego plemienia w kraju – Dinka, które stanowi ponad 50 % ludności, natomiast główny opozycjonista wywodzi się z drugiego co do wielkości plemienia – Nuer. Sytuacja jest jednak skomplikowana, gdyż w Sudanie Południowym jest wiele plemion – 12 większych i 100 grup etnicznych. Wcześniej te plemiona były zjednoczone przeciw wspólnemu wrogowi z północy – arabizacji i islamizacji. W 2013 r. wybuchła wojna domowa, a w grudniu wymiana ognia między żołnierzami z plemienia Dinka oraz Nuer przeniosła się do stolicy – Dżuby. Po konferencjach pokojowych w Nairobi w Kenii, a potem w Addis Abebie w Etiopii – w sierpniu 2015 r. zostało podpisane porozumienie pokojowe.
Czy ono w ogóle weszło w życie?
Trudno było je wprowadzić w życie, gdy główny opozycjonista przebywał za granicą w obawie o swoje życie. W końcu kwietnia 2016 zdecydował się przylecieć. Po uformowaniu rządu ludzie znów mieli nadzieję na pokój. Ale pod koniec czerwca w Wau nasiliły się problemy etniczne, żołnierze dopuszczali się czystek na ludności innych plemion zamieszkujących te tereny.
W lipcu doszło do wymiany ognia pomiędzy siłami rządowymi a siłami reprezentującymi opozycję. Wielu żołnierzy zginęło. Ilu? Obie strony to ukrywają, mówi się o liczbie od 200 do 1000 zabitych.
Anarchię potęguje również to, że żołnierze nie otrzymują wypłaty, więc odbierają je sobie od ludzi, którzy podróżują. W efekcie ruch na drogach zanika. Realne jest też widmo głodu, bo wojska spaliły domy i pola, nie ma więc upraw.
Papież Franciszek wysłał do Sudanu Południowego swojego przedstawiciela z apelem o położenie kresu przemocy. Jakie reakcje wywołała wizyta kard. Turksona?
To przesłanie powinno spowodować reakcję, ale liderzy polityczni przyzwyczaili się już do apeli społeczności międzynarodowej, przywódców państw afrykańskich czy ONZ. Prezydent, który jest katolikiem i przed rokiem spotkał się w Ugandzie z papieżem podczas jego pielgrzymki do tego kraju, teraz otrzymał list, spotkał się z kardynałem, ale odzewu nie widać. Ważne jest jednak to, że Kościół wskazuje drogę rozwiązań, które nie są rozwiązaniami siłowymi.
Co w takim razie może pomóc temu państwu?
Trzy sfery, poprzez które można zmieniać życie w Sudanie Południowym, to edukacja, służba zdrowia i wspieranie rolnictwa. Najważniejszy dla rozpoczęcia tego procesu jest jednak pokój. Potrzebna jest też praca u podstaw nad budowaniem tożsamości obywateli młodego państwa. Wcześniej bardziej kładziono akcent na tożsamość plemienną, teraz trzeba skoncentrować się nie na tym, co dzieli, ale na tym, co może łączyć.
Sudan Południowy porównuje się niekiedy do Rwandy. Czy istnieje groźba ludobójstwa?
Porównania do Rwandy to wołanie o zauważenie sytuacji w Sudanie Południowym. Istnieje ryzyko czystek etnicznych, ale mam nadzieję, że do nich nie dojdzie. Ludzie działają często w gniewie i nienawiści, ale potem starają się powrócić do rozmów.
Biskupi Sudanu i Sudanu Południowego również spotykają się, piszą listy pasterskie, apelując, by “nigdy więcej” nie było przemocy. Przywołując postacie Kaina i Abla wzywają, by wyplenić nienawiść i w drugim zobaczyć brata. Jednak żeby rozpocząć proces pojednania, najpierw trzeba zakończyć konflikt, potem uznać swoją winę. Trzeba wskazać inną drogę niż odwet i zemsta za krzywdy.
Jeśli liderzy polityczni usłyszą głos kobiet i skrzywdzonych dzieci, jest szansa na zmianę. Dopóki twierdzą, że wszystko wiedzą i nie potrzebują pomocy międzynarodowej – konflikt będzie narastał.
Jak w takich realiach udaje się wam zachować nadzieję i pokazywać, że konflikty można rozwiązywać nie tylko siłowo?
Od początku znakiem jest nasza międzynarodowa wspólnota złożona z werbistów z Kongo, Indii, Indonezji i Polski. Staramy się pokazać, iż pomimo że jesteśmy z różnych nacji, żyjemy wspólnie i możemy coś wspólnie robić. Mniejsze różnice są pomiędzy przedstawicielami poszczególnych plemion w Sudanie Południowym niż różnice kulturowe między nami w międzynarodowym zgromadzeniu.
Małe rzeczy, które robimy wspólnie: Dom Nadziei” doprowadzenie wody, budowa kościoła – wzmacniają więź. Trzeba tylko dużo cierpliwości i może trochę więcej czasu, bo Sudańczycy Południowi mają za sobą traumę spowodowaną przez wiele konfliktów, stąd dystans i ograniczone zaufanie. Ale widzieli, że zostaliśmy z nimi, chociaż nasze domki zostały w 2015 r. spalone. Teraz dopóki byli z nami, byliśmy razem. Mamy nadzieję, że wrócą.