Konfesjonał przez lata kojarzył mi się raczej z "salą tortur" niż z miejscem, w którym mogę doświadczyć prawdziwego szczęścia. Do czasu. "On oszalał na Twoim punkcie, wiesz?" – usłyszałam pewnego dnia, klęcząc u kratek konfesjonału. Niby wiedziałam, ale czy na pewno? Te słowa długo drążyły moje serce.
Jeśli naprawdę bym w to wierzyła, nie zalewałyby mnie w kolejce do konfesjonału na zmianę zimne i gorące poty, nie wybierałabym pieczołowicie księdza, któremu nie wstydzę się wyznać swoich grzechów. I w końcu – do konfesjonału biegłabym na spotkanie z Ojcem, który przecież chce wyprawić na moją cześć ucztę, "ponieważ ta moja córka była umarła, a znów ożyła; zaginęła, a odnalazła się” (tak można by sparafrazować słowa z przypowieści o synu marnotrawnym).
Co tak naprawdę dzieje się w momencie, kiedy słyszę: "Twoje grzechy są odpuszczone"?
Skoro w niebie "większa jest radość z jednego grzesznika, który się nawraca", to może w momencie, kiedy ksiądz wypowiada formułę rozgrzeszenia, wszyscy święci zaczynają rozkręcać imprezę? Bo czy może być większy powód do radości niż wiadomość, że właśnie zostały mi odpuszczone wszystkie grzechy?!
"Jeżeli traktuję spowiedź jako szansę na złapanie sensu w moim życiu i na próbę spotkania z miłością, która mi przebacza, która mnie nie ocenia, nie odrzuci, która mnie akceptuje do końca, to wtedy wychodzę z tej spowiedzi z przekonaniem, że warto żyć" – mówi portalowi Aleteia.pl ks. Mateusz Jóźwik z parafii św. Augustyna w Warszawie.
Jest też druga opcja. "Zdarza się, wcale nierzadko, że wchodzimy do konfesjonału z nastawieniem, że musimy coś ukryć, pokazać przed spowiednikiem, że wcale nie jesteśmy tacy źli, jak to wynika z naszych grzechów. Myślimy, że spowiedź niczego nie zmieni, bo i tak za chwilę pogrążymy się w bagnie" – dodaje ks. Jóźwik.
I wtedy mamy problem. Zdaniem ks. Mateusza, wielu z nas jest przekonanych, że stan po spowiedzi jest tylko stanem przejściowym, że tylko łapiemy oddech, żeby znowu zanurzyć się w błocie. "Jak nie zmienimy tej perspektywy, trudno myśleć o radości. A chrześcijanin to przede wszystkim człowiek wolny, który swoją wolność narusza, a nie człowiek zniewolony, który raz na jakiś czas odkrywa, że z rąk spadają mu kajdany" – mówi.
Kościół nie zostawia nas z tą sprawą samych. Pan Bóg nie mówi: nagrzeszyłeś, to teraz sobie radź. Mamy np. pięć warunków dobrej spowiedzi. Ostatni, chyba najczęściej pomijany, to zadośćuczynienie Bogu i bliźniemu, bo przecież sakrament nie kończy się wraz "puknięciem" przez księdza w ścianę konfesjonału. "To tak, jakbym kupił w sklepie winogrona i wymyślił sobie, że kupno winogron jest już finałem, że nie muszę ich teraz jeść" – mówi ks. Jóźwik.
Co winogrona mają wspólnego z owocami spowiedzi? "Kiedy przed wyprawą do konfesjonału zrobię porządny rachunek sumienia, zastanowię się nas sobą, pomyślę o tym, kim ja tak naprawdę jestem wobec Pana Boga, wobec drugiego człowieka i wobec siebie, to później, kiedy doświadczę, że Pan Bóg daje mi ogromną bombę miłości, to chcę tę bombę miłości dać też komuś innemu" – odpowiada ks. Mateusz Jóźwik.
"Bóg przez to, że zabiera ode mnie mój grzech, moje przekleństwo i przetyka moje żyły na nowo, sprawia, że mogę odetchnąć pełnią życia; mogę zrozumieć, że grzech to nie jestem ja, że grzech jest czymś obcym mojej naturze. Pan Bóg mnie nie stworzył grzesznego, to ja sam często się do tego pcham" – mówi ks. Jóźwik.
Wow! Gdybyśmy wiedzieli – i pamiętali – jak Pan Bóg na nas patrzy! Gdybyśmy tak wyrzucili z głowy swoje obrazy i włożyli tam obraz Jezusa Miłosiernego. Co by się wtedy działo?!
Po spowiedzi, podczas której usłyszałam o szalonym Bogu, postanowiłam, że po każdej kolejnej będę kupować ciasto. Świętuję odpuszczenie grzechów podobnie jak urodziny. A skoro Pan Bóg tak to wymyślił, że cała rzecz dzieje się w Kościele, we wspólnocie, staram się zjeść to ciasto z kimś jeszcze.
Nie napiszę, że zrozumiałam tajemnicę miłosierdzia. Pewnie, że nie. Ale tak, jak umiem, chcę cieszyć się z tego, że On jest zawsze większy niż nawet największy mój grzech.