Pan Bóg popukał mnie w czoło i powiedział: „Synku! Patrz! Ludzie są dobrzy, tylko trzeba czasem dać im szansę”.Minęło już sporo miesięcy od momentu, w którym wyruszyłem w drogę prowadzącą mnie do sanktuarium w Santiago de Compostela. Jak głosi tradycja, w tej pięknej katedrze znajdują się doczesne szczątki apostoła Jezusa Chrystusa – św. Jakuba Większego. 110 dni, 3658 km w nogach i po co to wszystko? Dlaczego zdecydowałem się na ten długi, trudny i zdawałoby się bezsensowny marsz?
Zrobić porządki w życiu
Nie mam jednoznacznej, prostej odpowiedzi na to pytanie. Gdy przygotowywałem się do drogi, wiedziałem tylko, że muszę iść, że moje życie wymaga solidnego uporządkowania i ponownego wejścia w relację z Bogiem, Kościołem i drugim człowiekiem – przede wszystkim z drugim człowiekiem. Paradoksalnie, rozwiązaniem była właśnie samotność drogi. 3,5 miesiąca samotnej wędrówki pokazało mi, do jakiego stopnia Bóg opiekuje się mną i jak skutecznie prowadzi do celu.
Wydaje mi się, że wielką pokusą naszych czasów jest przeświadczenie, że w ludziach coraz mniej jest dobra lub, co gorsza, że są oni coraz mniej zdolni do dobra. Starasz się być uczynnym, sprawiedliwym, dobrym człowiekiem, nie odmawiasz pomocy proszącemu, dajesz siebie. Co otrzymujesz w zamian? Obojętność, brak wdzięczności, traktowanie przez innych z wyższością, a nawet pretensją: „przecież ty mi musisz pomóc, należy mi się!”.
Zaludniona pustynia
We mnie to właśnie uczucie sprawiło, że zacząłem zamykać się w sobie. Potrzeba było tych kilometrów samotności, pustyni, bym w niej spotykał ludzi obcych, którzy bezinteresownie otwierali swoje serca i tyle mi dawali – wodę, jedzenie, nocleg czy drobne pieniądze na drogę. Tymi darami dawali tak naprawdę siebie, nie oczekując niczego w zamian. Tym samym Pan Bóg popukał mnie w czoło i powiedział: „Synku! Patrz! Ludzie są dobrzy, tylko trzeba czasem dać im szansę”.
W zasadzie każdy dzień okraszony był jakimś spotkaniem, jakąś rozmową. 26. dnia rano wyszedłem z Trostberg. W jednej ze wsi skończyła mi się woda. Zauważyłem starszego pana, który podlewał kwiatki w obejściu domu. Podszedłem i pokazując pustą butelkę, poprosiłem o wodę. Spojrzał na mnie badawczo, uśmiechnął się i kazał mi iść za nim. Przy tym ciągle mówił i mówił. Ja niczego nie rozumiałem i on to wiedział, ale ciągle mówił (może korzystając z faktu, że ja nic nie rozumiem, a żona nie słyszy, po prostu się chłop w końcu wygadał…).
Otrzymałem od nich wodę, nawet udało się zamienić kilka słów po angielsku. Na koniec uściskaliśmy się serdecznie i gdy już miałem się zbierać, pan domu wcisnął mi do ręki drobne. Trzy euro. Spojrzałem pytająco, a pani powiedziała po angielsku: “lody”. Kupiłem za te trzy euro świetne lody i siedząc na ławeczce nad brzegiem jeziora Chiemsee, delektowałem się widokami i smakiem.
Na ławce pod kościołem
Jednak spotkania z ludźmi zmieniały nie tylko mnie. Także w nich dokonywały się rzeczy Bogu jedynie wiadome.
Najsilniejsze wspomnienie mam z francuskiego Lorgues. Nie mogłem tam znaleźć noclegu, choć miasteczko to leży na szlaku jakubowym. Pełno turystów, hałas i muzyka do późna w nocy. Księdza nie zastałem w tamtejszym kościele, choć wiedziałem od sklepikarza, że jest w mieście i pielgrzymów przyjmuje.
Karimatę i śpiwór rozłożyłem na metalowej ławce pod kościołem. Nagle spostrzegłem, jak przygląda mi się pewien dobrze zbudowany mężczyzna. Typowy „misiek”, co wyszedł właśnie z siłowni. Po chwili wszedł do kamienicy obok. Przyznam, że trochę się bałem.
Po kilku minutach wyszedł i skierował się w moją stronę. Podszedł i wręczył mi siatkę, mówiąc coś po francusku. Zupełnie go nie rozumiałem, natomiast on nie rozumiał angielskiego. Nieco zszokowany podziękowałem tylko. W siatce było jedzenie.
Jednak nie to jest tu najważniejsze. Jego oczy były pełne cierpienia. Był przybity, zmagał się z czymś w sobie. Rozstaliśmy się, ale po kilku minutach znowu przyszedł. Dał mi koc, butelkę wody i 10 euro na drogę. Jego spojrzenie było już zupełnie inne. Uśmiechał się, a wyraz twarzy stał się spokojny i pogodny.
Wszystko działo się tak szybko. Trudno było mi zebrać myśli, więc w nocy niewiele spałem. Czasem wracam myślą i modlitwą do tego młodego człowieka i zastanawiam się, jak potoczyło się jego życie. Może właśnie dla tego spotkania nie potrafiłem znaleźć tam noclegu. Może to on mnie wtedy potrzebował na tej ławce…?
Gdybym przestał dawać…
Cała moja droga do Santiago była ostatecznie jednym wielkim spotkaniem z Bogiem w drugim człowieku. Pustynia stała się miejscem spotkania, a ja zacząłem uświadamiać sobie, że faktycznie ludzie są dobrzy, tylko trzeba dać im szansę. Że być może nie chcą, bo się boją.
Ja przestałem się bać. Bóg wyraźnie mi pokazał, że jako chrześcijanin to nie w drugim człowieku mam doszukiwać się wroga, tylko w szatanie, który potrafi zawładnąć ludzkimi sercami.
Zrozumiałem też, że jeżeli wszyscy przestaniemy dawać, że jeżeli ja przestanę dawać, to ten świat, to moje życie stanie się nie do zniesienia. Stanie się więzieniem, celą śmierci, w której oczekuje się już tylko na wykonanie wyroku. A przecież stworzony na obraz i podobieństwo Boże człowiek jest z natury powołany, by jak Bóg dawać siebie drugiemu. Jeśli tej wrażliwości siebie pozbawię, to czy będę jeszcze zdolny do miłości?
Czytaj także:
9 sławnych ludzi, którzy pielgrzymowali na Camino de Santiago [zdjęcia]
Czytaj także:
Zrezygnowała z pracy w banku i jako pierwsza Polka otworzyła schronisko na szlaku Camino
Czytaj także:
Zamiast do więzienia sędzia wysłał go… na camino. Duchowa pielgrzymka przestępcy