Jako klasyczna „chomikara” doświadczyłam (nie bez walki!), że pozbycie się nadmiaru rzeczy czyni człowieka wolnym. Kiedy po raz pierwszy zobaczyłam kawalerkę mojego przyszłego męża, wydała mi się przytulna, jak gabinet dentystyczny. Ściany były zupełnie białe i całkiem puste. Ani jednego plakatu drużyny piłkarskiej! Tylko absolutnie niezbędne meble. Jego zdaniem, mieszkanie było doskonałe. Jasne, czyste i bez niepotrzebnej rzeczy. Nic go nie rozpraszało, a co ważniejsze – nie było nic do odkurzania.
Mieszkałam wtedy z czterema młodymi kobietami, przeważnie bałaganiarami. Nasze pokoje były małe, a każda zgromadziła od czasów szkoły średniej całkiem sporo rzeczy. W epoce przed serialem dokumentalnym „Hoarders” („Rupieciarze”) nazwano by mnie łagodniejszym słowem – „chomikara”. Możecie sobie wyobrazić niepokój przyszłego małżonka na widok moich domowych pieleszy.
Choć studiowałam teologię i pojęcie ewangelicznego ubóstwa było mi dobrze znane, trudno było mi rozstać się z czymkolwiek. Poza wymiarem życia konsekrowanego nie miałam pojęcia o minimalizmie. Uważałam, że taki styl życia osób duchownych (eremici na pustyni nie mogli przecież wieszać swoich skarbów na kaktusach) miał sens, ale mnie to nie pasowało.
Mój wielkoduszny narzeczony wiele razy gryzł się w język. Ale szybko zbliżał się dzień, w którym moje rzeczy miały stać się jego rzeczami. A dla niego to było po prostu za dużo.
Podczas przygotowań do ślubu napomknął, że co najmniej połowa moich rzeczy będzie musiała „zniknąć” w drodze do naszego przyszłego mieszkania. Z początku poczułam się trochę zraniona i zapragnęłam uchronić moje skarby, które „nigdy nie wiadomo kiedy mogą się przydać”. Ale kiedy wróciłam do domu tamtego wieczoru, zaczęłam je przeglądać. Dokopałam się do ciuchów, o których zapomniałam, że w ogóle istnieją, bezsensownych drobiazgów oraz całych hałd rupieci. Nagle sama poczułam niepokój.
Co ja, na litość boską, z tym wszystkim robiłam? Dlaczego pozwoliłam, by przy kolejnych przeprowadzkach wlec za sobą piętrzącą się górę śmieci? Te rzeczy mnie „zjadały” i potrzebowałam pomocy. Byłam skostniała.
Potem przyszła wielka ulga. Zaczynałam od nowa. Pozbywałam się mojego bagażu. Bogu dzięki, nie robiłam tego sama. Mężczyzna u mego boku zadbał, by każdy sznurek do jo-ja, papierek od gumy do żucia i torba na zakupy zniknęły tak szybko, jak się pojawiły.
Minimalizm ostatecznie nie był taki zły. Czułam coś w rodzaju obawy przed porzuceniem grzechu, ze strachu przed utratą czegoś, czego potrzebuję. A jednocześnie traciłam wolność. A teraz wychodziłam z tego zaklętego kręgu! Odkryłam, dlaczego mniej znaczy więcej i jak ważna jest wolność od pułapek konsumpcjonizmu.
Moje droga do minimalistycznego stylu życia nie była prosta. Ale w końcu małżeństwo to kompromis. W przypadku takiej dziewczyny jak ja, białe ściany nie wchodziły w grę, wiec mój świeżo upieczony mąż z grymasem bólu na twarzy pomagał mi je malować na jaskrawoczerwony kolor (to dopiero jest miłość!). Innym razem, wyrzucając śmieci wróciłam z ramką, która do dziś wisi w naszym domu.
Chociaż nigdy nie stałam się minimalistką, której do życia wystarczy nie więcej niż sto przedmiotów, staram się przestrzegać kilku podstawowych zasad, by rzeczy mnie nie zasypały. Znacznie zmniejszyłam liczbę przedmiotów, wśród których żyję.
Zasady minimalistki:
- Gruntowne porządki rób nie rzadziej, niż z nastaniem kolejnej pory roku, kiedy zmieniasz ciuchy.
- Stowarzyszenie Wincentego a Paulo i strony innych organizacji charytatywnych to twoi przyjaciele. Odwiedzaj je często, aby coś oddać, nie kupić!
- Jeśli coś ci przybędzie, co najmniej jednej rzeczy musisz się pozbyć.
- Jeśli nie używałaś lub nie nosiłaś czegoś przez rok, to tego już nie ma.
- Zawsze pytaj: czy naprawdę tego potrzebuję?
- Skupiaj się na jakości, nie na ilości.
Tekst opublikowany w angielskiej edycji portalu Aleteia
Tłumaczenie: Aleteia