Trzeba tylko wiedzieć, dokąd jechać, i wiedzieć, gdzie się jedzie.
Przekazując darowiznę, pomagasz Aletei kontynuować jej misję. Dzięki Tobie możemy wspólnie budować przyszłość tego wyjątkowego projektu.
W zamierzchłych czasach komunizmu setki tysięcy Polaków rok w rok spędzały wakacje na rumuńskim wybrzeżu Morza Czarnego. Tradycja była jednak starsza, bo już w epoce międzywojennej marszałek Józef Piłsudski przybywał parę razy do tamtejszych kurortów na zaproszenie swego przyjaciela, króla Rumunii Karola II.
Dziś jednak dużej części rumuńskiego wybrzeża nie polecam, bo za czasów Ceausescu została zabudowana nudnymi hotelami stojącymi w rządku jak pudełka zapałek. Choć obecnie zostały zmodernizowane na zachodnią modłę, to jednak owe postkomunistyczne kurorty mogą zachwycić tylko zwolenników odpoczynku w niemiłosiernym tłumie oraz hałasie dyskotek.
A jednak podróż do Rumunii nad morze bywa fascynująca. Trzeba tylko wiedzieć, dokąd jechać i wiedzieć, gdzie się jedzie.
Ja już kilka razy spędziłem wakacje na plaży w bajecznej wiosce rybackiej Doi Mai, którą do dziś różne formy modernizacji dotknęły stosunkowo łagodnie. Moja żona jeździła do niej od dziecka, bo jej ojciec, Rumun z Bukaresztu, tam właśnie wiózł w lecie swoją żonę Polkę i swoje rumuńsko-polskie dzieci. Doi Mai, a jeszcze dalej w stronę granicy Bułgarii szalona miejscowość Vama Veche – w czasach komuny mekka rumuńskich hippisów i wszelkich ludzi zbuntowanych – leżą w najciekawszym zakątku rumuńskiego wybrzeża, na południe od Mangalii, niezwykłego miasteczka, którego urbanistyka, architektura i atmosfera przywodzą na myśl Grecję i Turcję.
To ostatnie skojarzenie jest nieprzypadkowe. W Mangalii znajduje się najbardziej zabytkowy w Rumunii XVI-wieczny meczet, jeden z dziesiątków meczetów w tym regionie, gdzie mieszka większość spośród kilkudziesięciu tysięcy rumuńskich muzułmanów – Turków i Tatarów. Ale Dobrudża, nadmorskie kresy wschodnie Rumunii, między zakolem Dunaju a Morzem Czarnym, to w ogóle od wieków tygiel wielu narodów i tradycji. O pięknie i dramatach tego doświadczenia mówi niedawno wydana w polskim tłumaczeniu książka Cristiana Teodorescu „Medgidia, miasto u kresu”.
Zanim w ostatnim dwudziestopięcioleciu wieku XIX rosnące w siłę nowe europejskie państwo – Rumunia – objęło we władanie Dobrudżę i skutecznie ją skolonizowało, dając sobie dostęp do morza, tą krainą rządzili Turcy. Ale w dawniejszych czasach były tu kolonie greckie, a potem rządzili tu Rzymianie. Choć jeden z największych rzymskich poetów Owidiusz zmarł w mieście Tomis jako zesłaniec (nie znosił życia wśród zbarbaryzowanych Greków i Sarmatów i marzył o powrocie do Rzymu), to jednak współcześni mieszkańcy tego miasta, które dziś nazywa się Konstanca – tym razem Rumuni – czczą jego pamięć. Imię poety nosi nawet tamtejszy uniwersytet.
Konstanca to dziś jedno z największych rumuńskich miast i jeden z największych europejskich portów. Gdy zwiedzałem ów port kilkanaście lat temu jako ambasador RP, trasa wycieczki przekroczyła dwadzieścia kilometrów. Zawsze jednak pociągało mnie bardziej to, co małe, niż to, co wielkie. A ulubiona przeze mnie nieduża wieś Doi Mai kryje tajemnicę, którą odkryłem szybko, zauważając, że mieszkańcy rybackiej zagrody, w której wynająłem bardzo porządny pokój za niewielkie pieniądze, mówią między sobą po rosyjsku. Doi Mai to bowiem wieś założona dawno temu przez rosyjskich starowierców, którzy właśnie w Dobrudży znaleźli jeden ze swych europejskich azylów, uchodząc z Rosji ponad trzy wieki temu.
Idąc ich śladami traficie jednak przede wszystkim na samą północ rumuńskiego wybrzeża. To tam na przestrzeni trzech i pół tysiąca kilometrów kwadratowych rozpościera się gigantyczna Delta Dunaju, najważniejszej rzeki Europy. Większość spośród jej 15 tysięcy mieszkańców to właśnie Rosjanie-starowiercy.
Gdy byłem tam po raz pierwszy dwadzieścia lat temu, przecierałem oczy ze zdumienia. Na drogach wiosek zbudowanych na wyspach wśród bagien, jezior, kanałów i niezliczonych odnóg olbrzymiej rzeki widziałem chodzących boso brodatych mężczyzn, odzianych w długie lniane koszule ściągnięte kolorowymi pasami. Zapamiętałem ich cerkwie, pełne słońca i ciepła, usłane poduszkami, na których zasiadali podczas modlitwy.
Dawno tam nie byłem. Podobno Delta jest dziś już trochę inna. Wyrosły tam też liczne luksusowe hoteliki z kortami tenisowymi dla bogaczy. Trudno się dziwić, że Rumuni sprzedają drogo pobyty w raju. Bo jedno na pewno pozostało – niezwykłe bogactwo przyrody roślinnej i zwierzęcej.
Na pokładzie stateczku, którym popłynęliśmy wtedy w Deltę z grupą przyjaciół z Bukaresztu i który został zakotwiczony pośrodku jeziora, nie dało się w nocy spać, bo sen zakłócał rechot milionów żab.
A na koniec wróćmy na południe, i to aż na terytorium Bułgarii, do Dobrudży Południowej anektowanej siłą przez Rumunię u progu pierwszej wojny światowej, a potem zwróconej Bułgarii pod przymusem po dwudziestu kilku latach. Stolica tego regionu, malownicze miasteczko Balcic, przeżyła w tym ukradzionym historii okresie niezwykłą przygodę, stając się letnią stolicą rumuńskiej kultury, mekką malarzy i pisarzy. Wszystko działo się wokół niezwykłego pałacu zbudowanego w architektonicznej formie meczetu przez legendarną królową Marię, otoczonego olbrzymim parkiem na nadmorskim zboczu. Nawet Bułgarzy doceniają dziś tę perłę czarnomorskiego wybrzeża.