Kanonizacja oczami pielgrzyma. Zdjęcia i komentarz Konrada Sawickiego – czyli raport z Watykanu.
Wybrałem się do Rzymu na kanonizację o. Stanisława Papczyńskiego. 5 czerwca za pośrednictwem KAI i dzięki uprzejmości księży marianów miałem okazję przeżywać tę uroczystość na placu św. Piotra.
Nowy polski święty to postać niezwykle ciekawa. Żył trzy wieki temu i nagle za sprawą cudów, które dokonały się za jego wstawiennictwem, w ostatnich latach jakby się obudził, przypomniał światu o sobie (więcej o tym przeczytaj w tym materiale). Kościół to dostrzegł i wyniósł go na ołtarze, dając katolikom jako wzór do naśladowania.
Przepis na życie
Na frontonie Bazyliki św. Piotra – jak zawsze przy takich okazjach – wywieszono obraz kanonizacyjny świętego. Jest symboliczny. W jednej ręce polski duchowny trzyma różaniec, odnoszący do modlitwy oraz kultu maryjnego, a w drugiej księgę z napisem „Norma vitae”. Jest to dzieło o. Papczyńskiego, reguła wspólnoty pustelników, w której żył przez kilka lat.
Ale tytuł ten można też odczytać inaczej. „Norma vitae” to po łacinie reguła życia, albo wręcz przepis na życie. Oto człowiek, który ma nam, chrześcijanom, wskazywać drogę do dobrego życia. Warto więc spojrzeć na jego życiorys, naznaczony burzliwymi wydarzeniami, odrzuceniem, samotnością, cierpieniem, a jednocześnie cierpliwym podążaniem za swym powołaniem, co w końcu zaowocowało wielkimi rzeczami.
Mszy kanonizacyjnej przewodniczył papież. Tego dnia świętymi ogłaszał dwie osoby: ojca Papczyńskiego oraz Marię Elżbietę Hesselblad. Ta pochodząca ze Szwecji siostra brygidka z przełomu XIX i XX wieku również miała przepis na dobre życie. Dbała o chorych, najbardziej potrzebujących, a także działała na rzecz jedność chrześcijan. W czasie II wojny światowej w Rzymie uratowała wielu Żydów przed zagładą.
W swej krótkiej homilii Franciszek nie idealizował tych postaci. Skupił się raczej na praktycznych wskazówkach, które można wyprowadzić z ich życia. „Chodzi o to, by nie uciekać od krzyża, ale trwać tam. Było to również doświadczenie Stanisława od Jezusa i Maryi oraz Marii Elżbiety Hesselblad, dziś ogłoszonych świętymi: pozostawali ściśle zjednoczeni z męką Jezusa, i w nich przejawiła się moc Jego zmartwychwstania”. Krzyż, cierpienia, trudności – one są zwyczajnym elementem życia chrześcijańskiego. Ale tuż obok nich rodzi się głęboka radość. „Kościół ukazuje nam dzisiaj dwoje swoich dzieci, będących przykładnymi świadkami tajemnicy zmartwychwstania. Obydwoje, posługując się słowami psalmisty, mogą śpiewać na wieki: Zamieniłeś w taniec mój żałobny lament. Boże mój i Panie, będę Cię sławił na wieki (Ps 30, 12). A my wszyscy włączamy się, mówiąc razem: Sławię Cię, Panie, bo mnie wybawiłeś” – mówił papież.
Metamorfoza papieża
Podczas eucharystii Franciszek był bardzo skupiony, wyciszony, wydawałoby się, że zmęczony. Kompletnie to się odmieniło, gdy zaraz po liturgii rozpoczął swoiste tournée po placu św. Piotra. Najpierw witał się z duchownymi zgromadzonymi przy ołtarzu, potem wsiadł do pojazdu, który długo woził go między tłumami pielgrzymów, a na koniec wysiadł i wyściskał wszystkich niepełnosprawnych zebranych w specjalnym sektorze. Wielki telebim pokazywał z bliska postać biskupa Rzymu. Twarz mu się rozjaśniła, rozpogodziła, szeroko się uśmiechał, śmiał, pozdrawiał, pozował do zdjęć, odpowiadał na zawołania wiernych. Nieprawdopodobna metamorfoza.
Papieski pojazd dwukrotnie przejechał niedaleko mnie, więc mogłem to obserwować na własne oczy. Pomyślałem wtedy, że ten czas po uroczystej celebracji jest jakby jej dopełnieniem albo wręcz drugą homilią Franciszka, mówioną tym razem nie słowem, a gestem. I kto wie, która z nich bardziej do ludzi przemówiła. Poza tym to osobiste świadectwo bezpośredniego spotkania z drugim człowiekiem doskonale współgrało z życiorysami tego dnia kanonizowanych świętych.
Polacy w rolach głównych
Bohaterami tego dnia byli naturalnie nowi święci. Dla uczestników uroczystości ważne też było spotkanie z papieżem. Ale w rolach głównych wystąpili tu również polscy pielgrzymi. Bardzo licznie zgromadzeni, z biało-czerwonymi flagami oraz transparentami, z głośną kapelą góralską ubraną w tradycyjne stroje, z mnóstwem pozytywnej energii wylanej na plac św. Piotra. Naprawdę z przyjemnością patrzyłem na swych rodaków, tak radośnie przeżywających kanonizację ojca Papczyńskiego, jakby to było coś na kształt narodowego święta. Widać było autentyczną dumę z tego, że to nasza ziemia wydała takiego człowieka.
Niektórzy się zżymają, że to taki polonocentryzm, że może uważamy się za najlepszych katolików na świecie itp. Ale nie, niczego takiego nie odczułem. Oczywiście – niektórzy przyjechali po prostu jak na wycieczkę do Rzymu, niektórzy „na papieża”, inni z obowiązku, a jeszcze innych bardziej interesowały dewocjonalia oraz grób św. Jana Pawła II niż sam nowy święty. To też prawda. Mimo wszystko był w tym również duch pielgrzymki, tak dobrze nam znany i przez Polaków lubiany.
Gdy więc przy akompaniamencie góralskiej kapeli gruchnęła „Barka”, dobrze się czułem w tej wspólnocie Polaków nieidealnych, będących w drodze, potykających się i idących dalej przez swoje życie, z uśmiechem na twarzy i chustą z wizerunkiem ojca Papczyńskiego zawiązaną na szyi.